wtorek, 26 czerwca 2012

Dziesiąty


   Tak, tak, obiecanki cacanki. Napisałam Wam, że jak będziecie ładnie komentować, to dodam szybciej rozdział. Pod poprzednim rozdziałem mogłam przeczytać 40 komentarzy. Jak to zobaczyłam, musiałam prosić mamę o ściereczkę, żeby wytrzeć ekran laptopa opluty zimną, słodką herbatą. Jestem w tak potężnym szoku, że z tego szoku aż nie mogłam dodać rozdziału. Znaczy, no...Między innymi. A nie dodałam rozdziału, bo zwyczajnie nie miałam siły. Ostatnie dni roku szkolnego przeznaczam na zwiedzanie własnego miasta i...Trochę mi to czasu zjada. Myślami jednak byłam z bohaterami Zapachu Marzenia i powiem Wam szczerze, że dzieje się ze mną coś złego. Nie mam ochoty pisac. Bardzo mnie to martwi... Mam plan na co najmniej dwadzieścia kolejnych rozdziałów. I co? I brak chęci spisania ich. Dobijające, ale piję różaną herbatę, modląc się w duchu, żeby mi jak zawsze pomogła. ( Znajomi wiedzą - herbata różana zawsze wenę przygania.) Będzie mi okropnie przykro, kiedy skończą mi się " zapasowe" rozdziały i nie napiszę nic innego, informując Was, że robimy zawiechę. Nie chcę tego. Tymczasem....

    Prezentuję Wam rozdział dedykowany Zuzi.  Kochana Zuuuuuziu, rozdział dedykuję Tobie, bo ma w sobie coś, co przypomina mi o Twojej osobie. Jak zwykle nie stwierdzę konkretnie, co to jest, ale wiesz...W końcu to moje mamrotanie.  Bardzo nie mogę się doczekać tego rysunku jaśminu na poduszce, który obiecałaś mi narysować, bo sobie ubzdurałam, że będzie to okładka " Zapachu Marzeń", jeżeli uda się to wydać... Dziękuję za ogromną pomoc w matematyce - uratowałaś mój "honor" i przyczyniłaś się do tego, że przeżyję kolejne dni bez fali wstydu namalowanego czerwoną plamą na polikach. Jezzzzzzuniu kochany, jesteś Aniołem chodzącym po ziemi w niebieskich trampkach. Jestem ogromnie wdzięczna. I uśmiechaj się często - dla pewnego Pana. Buziaki :* 


      Pierwszy raz patrząc mu w twarz miałam okropną ochotę odwrócić oczy na coś innego.  Na cokolwiek. Chmury za brudną szybą, wzoru malowane przez słoje drewna na stole...Byleby tylko nie chłonąć  rozczarowania, które wyciekało mu ze źrenic. Jeszcze moment, a zacznie to wypływać z Niego łzami. Tak jak teraz ze mnie. Nieważne jest już nic. Nie przezwyciężyłam łez cisnących się do oczu. Stałam oparta o szafę, przed spakowaną całkowicie walizką. Zapinając wcześniej suwak, kątem oka obserwowałam jak wstaje z fotela, zostawiając na nim koc.  Odstawił niebieski, duży kubek, który niedawno mu przekazałam. Postawił go na parapecie, kątem oka obserwując zsuwający się z Jego kolan koc. Podszedł bliżej, gdy wstawałam. A teraz mierzy mnie wzrokiem pełnym strachu, złości, smutku,  paniki. Opierałam się o szafę, żeby tylko nie zjechać i nie zacząć moczyć dywanu łzami, które ostro płynęły mi po policzkach. Bezgłośnie. Co ze mną jest nie tak, że zawsze jak płaczę, to tak tragicznie cicho... Ta cisza rozrywała od środka na maleńkie strzępki.  Nawet nie odważyłam się głośno zaszlochać. Nogi wrosły mi w ziemię. Nie zbliżyłam się do Harry’ego, który oczekiwał ode mnie, rozkładając ramiona, bym podeszła. Stałam tępo pod drewnianą, wielką szafą, przebierając palcami. I łapałam ukradkiem duże ilości powietrza, by nie zemdleć. Nękałam zielonookiego swoimi bezradnie spuszczonymi ramionami. Niepokój zakradał się do tego pomieszczenia cichymi krokami, ale ja go czułam. Już ocierał się o klamkę drzwi. Grunt zaczął osuwać mi się spod nóg, gdy  Harry podszedł bliżej szafy, omijając walizkę. Wziął mnie w ramiona, ciężko wzdychając i z całych sił przyciskając moje bezwładne, przelewające się ciało  do siebie. Nie tak to sobie wyobrażałam. Nie chciałam, by właśnie tak to wyglądało. Nie miałam ochoty moczyć mu białej, czystej koszulki swoimi wytworami smutku. Mimo wszystko, grochowate, okrągłe łzy skapujące z mojej szczęki, wsiąkały cichutko w biały materiał. Zachłysnęłam się szlochaniem, coraz bardziej zaczynając lamentować. Pachnące jabłkami loki chłopaka przylgnęły do skóry policzka, przylepiając się od łez spływających z moich oczu strumieniami. Przechylił szyję i z niezwykłą czułością pocałował mój policzek. Każdy ślad łzy scałowywał z delikatnym plaśnięciem ust o polik. Zadrżałam jawnie, gdy otarł się wargą o kącik moich ust. Błądzące dłonie po plecach wprawiły mnie w większe osłupienie. Nie miałam nawet czasu drżeć, gdy mimowolnie oparłam się o szafę, przyparta Jego ciałem. Serce podeszło mi z  przeszywającym  bólem do gardła. Otworzyłam usta, łapiąc więcej powietrza i Jego zapachu. Złapawszy moją głowę jedną ręką, przejechał ustami po krawędzi szczęki. Westchnęłam, przejeżdżając plecami po twardej powierzchni szafy. Pociągnął mnie gwałtownie za biodro, żebym czasem nie zjechała do końca, rozlana przez tańczące we mnie emocje. Rozmiękczał mnie każdym muśnięciem warg.
Pragnęłam trwać pod tą szafą, tak kompletnie rozwalona i przemoczona przez uczucia. Jedna ręka owinęła talię, przyprawiając wnętrzności mojego ciała o wzburzenie. W życiu piękne są tylko chwile, prawda? Ta była chyba piękniejsza nawet od zapachu marzenia. Źle zrobił, że zaczął scałowywać te słone kropelki. Wypływają spod moich powiek coraz szybciej. Nie da rady wszystkich pocałować. Skończy nam się czas, nim przestanę łkać. Rozgniewany na los,  zamyślony przez moje zapłakane oczy. Z wielką pasją wplątywał palce w moje włosy. Rozczesał je, nie odrywając warg od policzka. Coraz mocniej kotłowało mi się w podbrzuszu.
Jęknęłam, obsuwając mu się z ramion. Przytrzymał mnie tak silnie, że zakręciło mi się w głowie. Zamknęłam oczy, gdy dotknął pewniej kącika moich ust. Zamarłam.
- Coś czuję, że się niedługo udusimy, Am. – wyjęczał z ustami przy moich. Spuściłam głowę, przerywając nasz dotyk. Tak chwiejnie znów, za szybko się zmieniamy. Zabrakło mi Jego ust momentalnie. Wyblakł mi kolor szczęścia. Zgubiłam Jego dłonie. Nawet  widoki zza okna miały swój smutek. Ukoił lęk, szczelnie i ciepło mnie przytulając, gasząc łzę. Wtedy umarłam na dwie minuty. Potem umierałam cały czas, patrząc, jak się odsuwa. Chowając oczy pod rozpuszczonymi włosami szarpałam swoim płaszczem, zrywając go z krzesła. Tępo wpatrując się we własne paznokcie zaciśnięte na płaszczu, wsuwałam stopy w baleriny. Chciałam jeszcze kilka minut postać tak, na środku tego pomieszczenia, by zakodować ten widok na zawsze w swojej pamięci. Czas mnie ponaglał.  Harry schował dłonie do kieszeni dżinsów, stojąc przy szafie, gdzie zostawiłam Go zdrętwiałego. Przygnębione, opuszczone ramiona przerażały mnie tragicznie. Jeszcze gorsze były dla mnie podkrążone oczy zdradzające zmęczenie. Tyle się zmienia. I miałam zaufać przeznaczeniu, tak? Miałam ufać, że wszystko co się dzieje, dzieje się z jakiegoś powodu. Tak kiedyś wmawiał mi Niall. Zmarł mu chomik. Był zrozpaczony. Płakał mi na kolanach, a ja bawiłam się wtedy Jego blond włosami. Pomimo łez spływających mu po policzkach, aż na moje kolana, był pogodzony ze śmiercią zwierzątka. To Jego duże, błękitne oczy małego wtedy chłopca zakodowały w moim mózgu, że wszystko co się dzieje, dzieje się po coś. Mieliśmy wtedy siedem lat. Całe życie przed sobą. I zasady, obietnice, pragnienia. Mądrość w oczach Nialla w tak młodym wieku przerażała nie tylko Jego mamę. Wpoił mi tę zasadę. Wpoił mi subtelnie, żebym zawsze zgadzała się na wszystko, co mi się przytrafia. Kazał zagryzać wargi, gdy bolało. Kazał walczyć, ale potulnie przyjmować decyzje losu. I tak robiłam.
Na przykład w tej chwili. Godziłam się z tym, co postanowił dla mnie los, jednak było mi przeokropnie przykro. Drżący przede mną dziewiętnastolatek nie mógł być zaplanowany. Kto by chciał coś takiego dla mnie planować?
Miałam wrażenie, że ciszę, która między nami zapanowała, zaraz przerwie krzyk na cały głos. Z Jego strony. Wprawiał mnie w osłupienie. Jakim prawem patrzył na mnie tak spokojnie? Rozpaczliwie, ale spokojnie. Jeszcze ubiegłej nocy drżałam w wannie, przyglądając się obrazowi wyobraźni, w którym widziałam jak szokująco reaguje na puszczenie przeze mnie tego pomieszczenia. Tymczasem teraz, spływały mi po plecach dreszcze. A On cichutko stał przy szafie, jakby czekał na cud. Dotrze do Niego, że wyjechałam, gdy zamknę za sobą drzwi i zniknę gdzieś w korytarzu? Czy nadal będzie stał, jak marmurowa rzeźba, zastygły przez nadmiar wrażeń?
Niepewnie chwyciłam w palce telefon leżący na stoliczku, tuż obok biletu i Jego telefonu. Biorąc ze sobą skórzaną, brązową torbę, ukryłam w niej bilety i dokumenty. Odrzuciłam włosy na bok, zaciskając wargi i powstrzymując łzy. Nie pociekły.
Przerażająco bałam się podejść do walizki, przy której był. Jak mogłam podejść do niej, chwycić ją i skierować się do drzwi? Nie mogłam. Nie miałam siły. Za płytko oddychałam. Zaraz się uduszę i upadnę. Z hukiem na podłogę, roztrzaskując telefon i własne ciało. Moje oczy wrzeszczały „ Zatrzymaj mnie”, a ciało mówiło „ Puść mnie wolno, Harry”. I chłopaczyna zgłupiał, gdy chwiejąco zbliżyłam się ku walizce, łapiąc jej rączkę. Otwierał usta, ale nie powiedział nic, ja zlękniona spuściłam zrozpaczony wzrok.
I bez słowa szeptanego, krzyczanego, żadnego, podeszłam ku Niemu. Pocałowałam Go miękko w policzek. Patrząc głęboko w oczy. Przekazując wszystkie czułości, jak tam skryłam. Złapał mnie ostatni raz za palce, które wyrwałam natychmiast. I pociągnęłam walizkę do drzwi. Zapięłam jeden guzik, drugi. Trzeci odpiął Harry. Kiwał głową, odpinając kolejny guzik.
Zdębiałam, patrząc, co robi. Majacząc, odpinał kolejny czarny guzik, który sekundę temu zapięłam. Zdziwiona obserwowałam każdy ruch Jego zgrabnych palców. Nie wiedziałam, co wyprawia. Sapałam, kiedy ściągał ze mnie płaszcz. Natychmiast mu przerwałam.
- Harry, powinnam iść… - wypaplałam z ustami przy Jego uchu, przytrzymując śliski płaszczyk na swoich ramionach. Kiwał głową przecząco. Nie zgadzał się.
- Nie możesz iść.
Tym razem to ja pokiwałam głową. Z niedowierzaniem. Zapięłam dwa guziki. Na złość mi, odpiął je natychmiast. Westchnęłam z bezradnością. Złapałam Jego policzki w dłonie. Przytrzymał mnie w tym pokoju, a przecież tak strasznie chciałam się z niego wymsknąć, by przy Nim dłużej nie płakać. Szarpnął mnie za poły płaszcza, bym nie próbowała się wyrwać.
Wypuściłam powietrze ze świstem. Doprowadził mnie do kresu.
- Harry, proszę. Na dole czeka taksówka. Puść mnie…
Nie puścił. Musiałam sama odplatać Jego palce, żeby uwolnić z nich płaszcz. Spuścił ręce. Zmartwiona i zapatrzona w Niego zapomniałam o tej piekielnej taksówce. Powoli ucałowałam raz jeszcze Jego ciepły policzek. Miękka, gorąca skóra emanująca Jego zapachem. Drżałam niespokojnie.  Nie zapominając przy tym, by ścisnąć skostniałe palce i zatchnąć się jeszcze raz perfumami. Otarł palcami moje plecy, a gdy wyrwałam się i podeszłam do drzwi, chwytając klamkę, odwrócił się do mnie plecami. Zamknęłam oczy i otworzyłam drzwi. Wyszłam, zostawiając Go samego. Stojąc jeszcze kilka sekund za zamkniętymi drzwiami, za którymi stał On, słyszałam, jak zrzuca jakiś przedmiot z hukiem na ziemię. Pośpiesznie, zaciskając mocno oczy, przeszłam pewnym krokiem przez korytarz.
Nawet, jeśli stracę pamięć…Widok Harry’ego stojącego w hotelowym oknie, gdy wsiadałam do taksówki, zostanie w tej pamięci na zawsze. Z tak wysoka nie mógł dostrzec, jak tęskliwie płakałam. Pomachałam mu. I zniknęłam w taksówce, która odjechała z piskiem opon. Byłam spóźniona w drodze na lotnisko. Byłam spóźniona i tak tragicznie martwa. Zostawiłam mu siebie w tamtym pomieszczeniu. Ciało zabrałam. Tylko na co mi to ciało?

       Londyn był ohydny. Był ohydny, gdy wsiadałam w taksówkę zaraz po wylądowaniu tego znienawidzonego samolotu. Padał deszcz i wiał wiatr. Co mi po tym, że żyłam? Co mi po tym, że siedziałam na tym okropnym siedzeniu, instruowałam kierowcę, gdzie ma mnie zawieźć? Co mi po tym wszystkim, skoro nie mogłam swobodnie oddychać? Co chwilę się dusiłam. Potrzebowałam jakiegoś antidotum. Zdecydowanie nie umiałam funkcjonować w Londynie. W Londynie, w którym nie było Jego. Kiedyś twierdził, że umiem bez Niego żyć. Teraz powinien wiedzieć, że kłamał. Nie umiem nawet oddychać, gdy nie ma Go w pobliżu. I wiem, ze się nie nauczę. To tak bardzo niewykonalne.
Patrzyłam z obrzydzeniem na londyńskie ulice. Nie tęskniłam za nimi. W tej jednej chwili je nienawidziłam. Gdybym jeszcze mogła mieć nadzieję, ze On gdzieś tu spaceruje. Przecież mogłabym chodzić po wszystkich uliczkach, trzeźwym okiem wypatrując Jego granatowego płaszcza i kępy loków. Wtedy byłabym choć trochę szczęśliwa. Ale Londyn był dla Niego zbyt bardzo nieosiągalny. On nadal tkwił bezczynnie w Sydney. Miał jeszcze przez kilka tygodni spać w łóżku, w którym spałam razem z Nim. W planach było jeszcze trochę koncertów. Tak bardzo się ich bałam…
Najgorsze przerażenie zdławiło mnie za gardło, gdy otworzyłam drzwi od mojego domu. I uderzyła mnie zachwycająco intensywna pustka. Nietrzeźwa zsunęłam buty ze stóp. Chłód jasnych paneli był inny. Inny niż chłód, który ślizgał się po tych ciemnych panelach w Sydney. Klamki w drzwiach też były inne. Inne było wszystko. A najbardziej powietrze. Gdzie wyparowało marzenie? Wróci?
Dlaczego mam nie wierzyć, że teraz będzie lżej, tak jak chcę? Tak dużo pytań cisnęło mi się na usta. Milczałam jednak, jak martwa. No tak. Zapomniałam, ze przecież umarłam. W końcu moje drobne ciało nie wytrzyma długo bez powietrza.
I chciałam mieć Jego dotyk. Chciałam mieć na wyciągnięcie ręki Jego wdzięczność za miłość. Potrzebowałam Jego skóry, zapachu, dotyku. Chciałabym, by coś nas łączyło. Chłód nocy. Upalny dzień. Boje się kolejnego dnia. I złowrogich spojrzeń. Boję się dalej oddychać. Przerażam się faktem, że może nauczę się wdychać to normalne powietrze… Tak bardzo zwariowałam. To efekt niedotlenienia. Z pewnością…

Czas nagle stanął w miejscu. Zatrważająco na to patrzyłam, pochłonięta złem i zatrzymana w miejscu.  Zapomniałam nagle, czemu było tak tragicznie  źle.  Zapadłam w sen? Zapomniałam, że jest gdzieś? Te kilkanaście tysięcy kilometrów ode mnie. Zapomniałam, jak bardzo cierpię, że Go nie ma. Im więcej Ciebie tym mniej, tak? Taka była zasada… Działa chyba na odwrót, tak sądzę. Gdy zamknęłam drzwi, zegar wciąż bił. Ciszej. Bił, bo mu kazałam. Zbyt mocno zapragnęłam przeżyć. Postanowiłam, że muszę wytrzymać. Dam radę, tak? Przetrzymam tę lodowatą chwilę bez Niego. Muszę oddychać zastępczym marzeniem, by móc znów trafić w Jego kochane ramiona.  Odizolowana  od pozostałości pięknego świata, żyłam. Nienormalnie, ale przecież żyłam. Oddychałam czymś, co pozwalało mi zachować ciało przy duszy. Pod skórą chowałam lęk. I wyglądałam jak normalna bruneta o szarych oczach. I tylko nie zamykałam oczu. Bo bałam się, że zniknie mi z wyobraźni. A tylko tam miałam Go jeszcze na każde zawołanie.  Fakt faktem, bredziłam istnie. I nikt już nie mógł dostrzec mojego blasku. Już Go nie miałam. Bo żeby mógł zaistnieć, potrzebowałam Jego. A Jego ani widu, ani słychu. Przygasłam. Wyblakłam. Zjadła mnie tęsknota i strawiła doszczętnie. Kogo mam teraz obwiniać? Za te wszystkie zmiany? Za ten sen niespokojny, który trwa, choć mam szeroko otwarte oczy? Komu mam się rzucić z rękami na szyję…? Może zrobiłabym to, gdybym zaistniała. Ale ja zaistnieć nie mam prawa. Bez Niego.
Chciałam, żeby mnie schował. Gdzieś. Gdziekolwiek. Na przykład w swoich ramionach, prawda? Mogłabym tak spłonąć.  Rozsypać się popiołem po całym świecie. Spłonąć w ogniu Jego ramion. Albo pod powieką, bym mogła śnić i śnić. Znalazłabym zmysłów ukojenie. Oddychałabym pełną piersią. Kilka sekund? Starczy mi…

       Chciałam zrzucić ciężar tęsknoty. Zbyt mocno przygniatał mnie do londyńskich ulic. Zbyt bardzo wyróżniałam się na chodnikach Londynu z rozmazanym makijażem stojąca nad Tamizą.  Kochanica Londynu nie pasuje do niego? Tak pisały czasopisma, które zdążyły zapamiętać mnie jako tę dziewczynę z pokoju hotelowego Styles’a. Co dnia powtarzałam sobie tak wiele nic nieznaczących słów. Wżerały mi się w umysł i dawały nadzieję. Myślałam, że pomogą. A one działały tylko kilka pierwszych chwil po zaatakowaniu. Potem, jak źle dobrany lek, przestawały dawać efekty. I znów schłam. Zastygałam w bezruchu za każdym razem, gdy zaczynałam wierzyć, że da się bez Niego żyć.  Kłamstwa zawsze mnie bolały. Ale te, które dawkowałam sobie sama, nie tylko mnie raniły. One mnie wyniszczały. By się nie zadręczać, chowałam do wnętrza swój wrzask bezradności. Zbyt mocno przeszkadzał on  mieszkańcom Londynu. Byłam zmuszona krzyczeć szeptem. Milczenia łyk był codziennością. Gdy milczałam, znów wyglądałam jak aniołek. I ludzie na około uspokajali się, wierząc, że wracam do świata żywych. Mylili się, myśląc, że znowu jestem zdrowa. Byłam chora i toksyczna jeszcze bardziej. W nocy nie spałam, w dzień nie oddychałam. Funkcjonowałam w marzeniach. Realnie idealnie udawałam.  Upijałam świadome myślenie winem.  Błagałam Jacoba, żeby mnie upijał. Ale On wcale mnie nie upijał. Wyrywał mi z dłoni każdą butelkę wina, jaką zdołałam przycisnąć do piersi. Wolał stosować inne metody ujarzmiania tęsknoty.  Usypiał mnie. Bezgranicznie mu ufałam, ale to uważałam za idiotyzm. Tak czysty, jak woda źródlana. Jake był tak naiwny, myśląc, że usypiając mnie, złagodzi mój strach i ból. Twierdził, że sen koi. A mnie tylko jeszcze bardziej rozdzierał na małe strzępy.  Przyjaciel zaciskał wargi i patrzył na to.  Wielce zdziwiony, że sen na moich powiekach niczego nie naprawia, tak? A ja wrzeszczałam tak głośno. W podświadomości. Aż sama musiałam zatykać własne uszy.
Przede wszystkim chodziło o tęsknotę, która rozrastała się na moim sercu mocniej i bardziej. Najszybciej obrastała moje serce w nocy. Wtedy, kiedy topiłam prześcieradło łzami w łóżku, w którym nie było Jego. I już nie chodzi tu o to, że Go nie ma. Uwikłana strachem byłam jedynie przez Jego ostatnie słowa. Odbijały mi się echem po głowie za każdym razem, gdy słyszałam o Jego zespole w radiu. Strach szeptał mi do ucha zbereźne słowa. „ Nie poradzę sobie…” – szemrane tajemniczo ściskało mi serce. Przeczuwałam coś? Paraliżujący strach, gdy patrzyłam na Jego zdjęcie  w gazecie. Albo film w telewizji. Pod powieką robiło mi się biało, gdy jakiś paparazzi dorwał Go zdołowanego na spacerze. Gazeta była biedna, bo za chwile leżała w strzępach na podłodze. Ja też byłam biedna. I bezradna. 

wtorek, 19 czerwca 2012

Dziewiąty


           Tak ślicznie komentowaliście pod poprzednim rozdziałem, że postanowiłam być dobrą duszyczką i dla poprawienia Waszych humorów - dodaję rozdział wcześniej. Co prawda nie wiem, jak moje twory mogą poprawiać humor, ale załóżmy... Właśnie udowadniam, że nie jestem zołzą. ; ) 


          Moja siostra stwierdziła ostatnio, że nigdy więcej nie wybierze się ze mną do galerii handlowej. Kiedy zerknęłam na Nią pytająco, stwierdziła całkiem poważnie, że niepokoi Ją moje zachowanie, gdy widzę  mężczyzn z ciemnymi lokami... Kiedy parsknęlam Jej śmiechem w twarz, dodała również, że dla tych mężczyzn to niebezpiecznie. Wyjaśniłam Jej, że nie czyta mojego opowiadania, więc nie wie, dlaczego to robię. Wtedy Marcela  stwierdziła, że to chyba dobrze, bo nie chciałaby tak łaknąć wzrokiem właścicieli ciemnych loków...A wtedy ja się odgroziłam, że jak kiedyś wydam książkę, co raczej nie nastąpi, ale marzenie jest przecież takie fajne, to nie napiszę Jej dedykacji, bo nie czyta moich wytworów. Marcel wydawała się wyjątkowo rozbawiona, kiedy wpadłam na ogromną donicę, widząc popylającego kędzierzawego chłopaka...I w związku z tym - Marcelko - masz dedykację tu, chociaż i tak jej nie przeczytasz! 
PS Ten ostatni, co go widziałyśmy przy lodziarni, jak pałaszowałyśmy szarlotkę na ciepło - przyznaj sama, szczękę miał jak Styles... 


          Jak będziecie tak przepięknie komentować pod innymi rozdziałami - to i ja pójdę na rękę...I jeśli ktoś będzie chciał, oczywiście, to dodam rozdział wcześniej. Tylko wiecie - muszę wiedzieć, że ktokolwiek chce...Jakby nie patrzeć, komentarze mi to udowadniają. ; ) 




Odrobina klimatu...



         Siedziałam skulona i owinięta kołdrą, jak w szczelnym kokonie, na szerokim łóżku. Tępo wpatrywałam się w ostro świecący Księżyc wiszący na granatowej płachcie, tuż za jedną z zasłonek. Uwielbiałam patrzeć na krajobraz późnej nocy w mieście, ten był z mojej pespektywy uspokajający. Pomimo kojącego wpływu lśniącej gwiazdy, i tak byłam w cichym nastroju. Cichy nastrój, fajne określenie, prawda?  Ale jakie trafne... Rozmawiałam z Nim przecież przez bite trzy godziny, nie zwracając uwagi na to, jaka jest pora. A pora była wyjątkowo późna. Zresztą, nawet nas to nie obchodziło. Po moim czułym spacerze dłoni po Jego plecach, wygnaliśmy gdzieś za okno zmęczenie Harry’ego po wyczerpującym koncercie. Wdał się ze mną w cichą pogawędkę szeptów przygłuszanych przez kołdrę, w którą się wtuliliśmy. Bezgranicznie pochłonięta obserwowaniem Jego niewyraźnego widoku, oświetlanego jedynie Księżycem, wsłuchiwałam się w Jego szemrane opowieści. Kreśląc wzory paznokciem na poduszce, która oddzielała mnie od Niego, przymrużając powieki, wtajemniczał mnie w historię, która kiedyś miała miejsce. Opowiadał mi wszystko z niewyobrażalną dokładnością, pokazując oczami wyobraźni najmniejszy detal. Przymykając oczy ze zmęczenia i otulona Jego szeptem, wyobrażałam sobie wszystko, nasączając poduszkę oddechem. Leżał wtedy tak blisko mnie, że czułam ciepły oddech na dłoni. Kiedyś bałam się ciemności, nie? Ta, która otaczała nas z każdej strony, odtrącona  jedynie przez Księżyc, który składał maleńką poświatę na Jego twarz, nie przerażała mnie. Nocna gwiazda lśniąca gdzieś za szybą oświetlała Jego policzki. Kąciki ust Harry’ego podniosły się wyżej, gdy opowiadał mi cichutko o pierwszym przesłuchaniu. Od którego zaczęła się Jego przygoda z muzyką. I ze mną... Między jednym detalem, a drugim, ziewnął nieokiełznanie, chowając nos w poduszce. Rozmawialiśmy wtedy  drugą godzinę. A sen dopiero do nas człapał, powolnymi krokami.
Potem zamilkł. I widziałam doskonale, jak wpatruje się we mnie sennym spojrzeniem. Nie uciekałam oczami gdzie tylko mogłam. Właściwie nawet nie miałam gdzie czmychnąć. Ciemność mnie nie lubiła, a ja nie lubiłam ciemności. Jego oczy, pomimo przyprawiania mnie o dreszcze na całym ciele, były lepszą bajką na dobranoc. Lubiłam z całego serca, gdy patrzył mi głęboko w oczy. Naokoło panowała wtedy tak piękna cisza - nawet wtedy, gdy ktoś wrzeszczał... Patrzył szczerze, w wielkim skupieniu, zajmując się jedynie moimi źrenicami. I milczał.
Zasnął, tak pięknie walcząc. Próbował przytrzymać wzrok na mojej twarzy.  Za wszelką cenę nie chciał odpływać w krainy snów. Wolał patrzeć mi w oczy. Zmęczenie jednak zbyt bardzo Go stłamsiło. Zrywał połączenie naszych oczu, co chwilę opadającymi bezwładnie powiekami. Momentalnie otwierał je szeroko, wpatrując się w moje źrenice intensywnie, choć nie jestem pewna, czy widział mnie dokładnie. Ciemność przypodobała sobie nasze towarzystwo. Była wszędzie. Ukojony moim widokiem oraz tym, że wciąż na Niego patrzę, uspokajał się. Jego powieki ponownie opadały.
Aż wreszcie ktoś mi Go zabrał, delikatnie przeciągając na stronę spokojnego snu. Wszystkie troski odpłynęły mu z twarzy. Rozprostował palce ułożone niedaleko mojej dłoni, na śnieżnobiałej poduszce. Nie wyglądał jak zmęczony, wyczerpany koncertem Harry. Wyglądał jak Anioł, któremu zbyt bardzo przypodobała się miękkość poduszki. Wpatrywałam się w Niego dobra minutę. Potem podniosłam ramiona owinięte chłodną kołdrą i skierowałam oczy na okno. Parapet lśnił oświetlany przez Księżyc. Gdzieś za swoimi plecami słyszałam cichy oddech Harry'ego. Skrawek podłogi przed oknem również był wyjątkowo widoczny. Mogłam spuścić bose stopy i poczłapać po cichutku do okna, by z zachwytem napawać się widokiem wielkiego, okrągłego Księżyca. Mimo wszystko wolałam zostać przy Nim. Płytki oddech, tak pięknie ślizgający się po poduszce uspokajał mnie nad wyraz idealnie. Odwróciłam się w Jego stronę i uważając, by Go nie zbudzić, przysunęłam się bliżej. Upadłam cicho na poduszkę, podciągając śliską kołdrę wyżej. Poczułam, jak dłonie Harry'ego wyswobadzają się z Jego własnej kołdry. Na twarz wypełzł grymas, nie spodobał mu się ruch kołdry. Poruszył niespokojnie nogami, ocierając się biodrem o moje.  Zastygłam na moment w bezruchu i starałam się wstrzymać oddech, gdy przysunął się bliżej mnie. Połaskotał oddechem moją szyję i bez zbędnych słów wsunął jedną dłoń pod moje plecy. Zmarszczyłam czoło, czując ciepło Jego dłoni przy mojej skórze.  Drugą, przyjemnie gorącą dłoń ułożył na moim brzuchu. Wypuściłam powietrze najciszej jak potrafiłam, zdając sobie sprawę, że wybudził się ze snu tylko po to, by objąć mnie ramionami. Skierowałam dłoń do Jego twarzy, odgarniając włosy z czoła chłopaka czułam, jak wzdycha. Przymknął oczy, łaskocząc mnie rzęsami po szyi. Ja również przymknęłam powieki, wyczuwając Jego ciepłą stopę ocierającą się o moje nogi. 
I wtedy chyba już nie istniałam. Tak mi się wydaje. Pochłonięta przez dziwne uczucie gorączki. Zeżarta doszczętnie przez zębiska czułości. I kompletnie rozlana na tym łóżku przez szpony tęsknoty. Jeszcze czułam Jego zapach i ciepło obok siebie, a już wkradła mi się do żył tęsknota. Jak będę żyła, gdy nie będę mogła oddychać swoim powietrzem? Muszę patrzeć na to wszystko z boku, zagryzając wargi. Jak godziny szybko upływające zabierają mi coraz szybciej moje marzenie.  Co ja zrobię, gdy wyjadę do Londynu...?Wiem, że się uduszę. Bez Niego. Nie będę miała czym oddychać. 

        Nastrój w nutkach...

           Nie przypuszczałam, że gdy kolejnego dnia obudzę się samotnie w łóżku, ocucona przez mocno dudniące o parapet krople deszczu, to będzie ten ostatni, ledwo co rozpoczęty dzień spędzony przy Jego boku... Leżałam jeszcze kilka minut w nagrzanej pościeli, patrząc  tępo na miejsce obok siebie. Gdzie znowu poszedł? Na zegarze właśnie  mijają ostatnie godziny, przez które możemy się sobą nacieszyć, a On znów gdzieś się rozpłynął? Zupełnie jak ten deszcz, który chlusta w moje okno i przeszkadza mi w śnieniu? Westchnęłam, poruszając nogami splątanymi z prześcieradłem, przechylając głowę z nadzieją w oczach. Jeszcze kilka godzin temu plątałam swoje nogi wraz z Jego - teraz już nie było Go w łóżku... Nie liczyłam, że zobaczę Harry'ego pod łóżkiem. Choć to również byłoby miłą niespodzianką. Siliłam się na prośbę, by na Jego poduszce leżała karteczka z zapisaną wiadomością, gdzie mi uciekł. Karteczki nie było. Biała poduszka miała na sobie jeszcze ślad po Jego ramionach. Po dotknięciu przez moje opuszki palców, zorientowałam się, że nie śpi przy mnie już od dawna. Materiał był chłodny. Wzdychając głośno, opadłam bez sił na Jego poduszkę, pociągając zapach. Drobne krople  deszczu bez przerwy omywały dużą taflę szyby. Łzy deszczu wystukiwały subtelny rytm o metalowy parapet. Czyżby Sydney płakało, bo odjeżdżam? Czas pożegnać się z kangurami. Których nawet mi nie pokazał!
Leżałam tak w tej rozkopanej, emanującej Nim pościeli, uważnie wysłuchując każdej kolejnej kropli uderzającej o szybę. Nie wiem, ile pochłonęło mi to cennego czasu. Ale przecież wiele nie straciłam. Nie było Go tu. Nie miałam czego zapamiętywać. Nie miałam kogo dotykać. Nie miałam swojego marzenia obok siebie, więc czym miałam oddychać? Dusiłam się między jedną poduszką, a drugą, cierpliwie znosząc każdą wolno płynącą chwilę, modląc się w duchu, by wreszcie dostarczył mi powietrza. Z braku Jego robiłam się sina. Usychałam i więdłam, zaciskając palce na Jego poduszce, wyciskając ostatnie krople Jego zapachu, zostające na moich dłoniach. Skuliłam się, chcąc od nowa zasnąć i obudzić się, gdy będzie obok. Tak jak krople po szybie, tak minuty płynęły coraz szybciej. W mojej głowie budził się strach. Coraz bardziej paraliżujący i coraz mocniej odpychający sen. Spokojny sen w Jego pościeli nie był mi dany. Po chwili, zaczerpując haust powietrza pachnącego nami, poderwałam się z poduszek, przyciskając kołdrę do piersi. Kończył mi się czas. Coraz szybciej przesypywał mi się ziarenkami minut przez palce. Wraz z usłyszeniem szybko bijącego serca, wyswobodziłam nogi z prześcieradła, mocno się z nim szarpiąc. Upuszczając na ciemną podłogę kołdrę, podeszłam do okna, przyciskając do zimnej szyby dłoń. Nadzieja, że może za szybą, gdzieś w oddali, na jednej z ulic Sydney zobaczę Go, pozwoliła przełamać strach. Strach, ze jutro ukażę się przylepiona do szyby w Jego pokoju hotelowym, na okładkach kilkunastu gazet. Zagryzłam wargi, wpatrując się uparcie w dół, na uliczkę przed wejściem do hotelu. Cicho przejeżdżająca taksówka nie uspokoiła mojej potrzeby oddychania. Wyswobodzona z objęć kołdry dałam się zaatakować dreszczom zimna. Stałam tak kilka minut, schowana za ciężką firaną, chłodząc skórę dłoni o okno. To smutne. Nie pożegnał się? Chciał uniknąć łez? Wypadło mu coś? O siódmej rano ma koncert? Próbę? Niech nikt mi nie mówi, że to ziarenko strachu, które ostatnio odnalazłam w Jego oczach, wykiełkowało. Nie mógł pozwolić mi wyjechać z Sydney bez ostatniego haustu marzeniem.
Lamentowałam tak przy oknie, skąpana w zimnym oddechu poranka. Zbyt bardzo zjedzona przez przerażenie, paraliżujące moje ramiona, nie zauważyłam, jak niedosłyszalnie znalazł się w naszym apartamencie. Zastygłam w bezruchu dopiero wtedy, gdy rzucił na krzesło zmoczony płaszcz, a krople skapywały na podłogę.  Odbijały się echem po pomieszczeniu. Odwróciłam się zdziwiona i otworzywszy usta, czekałam na powrót do świata żywych. Dostarczył mi marzenia. Oddychaj!
- Nie bój się.
Spojrzałam na Niego zszokowana, przenosząc wzrok z przemoczonego, granatowego płaszcza. Woda ściekała z niego na panele, tworząc maleńką kałużę przy krześle z ciemnego drewna. Stał nieopodal, cały przemoczony, zatrważająco przygnębiony. Włosy pociemniały mu jeszcze bardziej od deszczu, który zmoczył kosmyki. Nie patrzył mi w oczy. Wzrok kierował w stronę małej kałuży utworzonej z wody wyciekającej spomiędzy nitek Jego płaszcza.  Stłumiłam ból, który przedzierał się przez moje gardło wielką gulą. Stałam na środku pokoju, ujarzmiona zimnem wczesnej pory i strachem. Czego ja się znów bałam? Przecież wrócił... Jest, stoi przede mną, cały mokry, zziębnięty, smutny. Zdążymy się pożegnać, zanim wyjadę... 
- Nie zostawiłbym cię bez słowa. Wiem, że dziś wyjeżdżasz. Dlatego wyszedłem w nocy na spacer.  Musiałem poukładać sobie kilka spraw w głowie. Wybacz, że cię zostawiłem samą na te kilka godzin.
Przełknęłam głośno ślinę, czując jak krew odpływa mi z zaciśniętych palców. Kolejna kropla spłynęła z mokrego rękawa płaszcza na podłogę, stukając sobą o powierzchnię paneli. Wzdrygnęłam się, patrząc uważnie jak po całym Jego ciele ocieka woda. Brązowa bluzka przylepiona do brzucha pozwalała zobaczyć Jego pięknie wyrzeźbione mięsnie. Opuszczona głowa zasłaniała mi Jego policzki i oczy. Wpatrywał się w podłogę, pozwalając mi na obserwowanie jedynie loków. Dławił mnie przerażającym smutkiem. Nie byłam w stanie nawet mrugnąć okiem, gdy tak stał tępo wpatrzony w podłogę, a woda spływała po szyi, policzkach, ustach. Wreszcie uniósł brodę i spojrzał na mnie tak głęboko i tak niewyobrażalnie szczerze. Zatchnęłam się niespodziewanie, zaciskając mocniej palce. Duże, zielone oczy. Błyszczące źrenice wpatrzone we mnie, jak w obrazek. Zapamiętujące każdy skrawek mojej twarzy... Po Jego ramionach zaczynały przechodzić drgawki. 
- Nie poradzę sobie… - wystękał, patrząc mi lękliwie w oczy. Pokiwał głową z niedowierzaniem i smutkiem, a z końcówek włosów poleciały kolejne kropelki deszczu. Po chwili trząsł się z zimna, układając ramiona na piersi. Stał tak, w jednym miejscu, przemoczony i z przerażeniem w oczach. Bolało mnie.
- Poradzisz sobie, Harry – wyszeptałam z mocą, przechodząc kilka kroków bosymi stopami po zimnej posadzce. Zaprzeczył, kiwając głową, a gdy podeszłam bliżej Niego, woda skapnęła na moje nogi. Kiwał głową jak mały chłopczyk, pokazując mi, że nie mam racji.  Wzdrygnęłam się. Zbliżyłam się jeszcze bardziej, chcąc spojrzeć mu w oczy. Deszcz z Jego ramion zmoczył moją białą koszulkę. – Musisz sobie poradzić.
 Podniosłam dłoń, chcąc uchwycić Jego brodę. Chciałam, by znów spojrzał mi w oczy - głęboko. Mogłabym wtedy pokazać, że wierzę w to, że sobie poradzi. Nie podniósł brody. Ocierając się koniuszkiem palca o Jego szorstki policzek, sprawiłam, że lekko drgnął. Ale zamiast zerknąć na mnie, uciekł wzrokiem na ścianę obok. I sama nie wiem, kiedy zaczęłam płakać. Nie wiedział, że po policzkach zaczęły ściekać mi drobne kropelki. Wpatrywał się w ścianę, nie chcąc obserwować moich tęczówek. To i nie widział, że mnie wystraszył... " Nie poradzę sobie" z Jego ust to wyrocznia wzburzająca krew w żyłach. Nie miał prawa mówić mi, że sobie nie poradzi...  Uparcie byłam przy Nim, po chwili ściskając Go lekko za ramię.  A On uparcie uciekał wzrokiem. Utkwił smutne spojrzenie w kałuży, w której staliśmy. Jak zdołał tak bardzo nasiąknąć deszczem? Łzy ściekały mi powoli po policzkach, a potem zagryzłam mokre wargi i złapałam palcami skrawek brązowego materiału przylegającego do Jego ciała.  Nie protestował. Kiedy poderwałam przyklejony materiał od Jego skóry - spojrzał na moją twarz. Najpierw na policzki, mokre, słone... Potem zapatrzył się na kącik ust. Wreszcie spotkaliśmy się oczami...  Uważnie patrzył mi w twarz, po której toczyły się słone krople smutku. Zdjęłam mokrą koszulę i rzuciłam ją na podłogę, między naszymi nogami. Upadła z lekkim pluskiem wody, którą była nasiąknięta. Materiał koszulki przesiąknięty wodą i perfumami Harry'ego - mieszanka wybuchowa...
Deszcz za oknem co chwilę padał wolniej. Potem na nowo padał bardzo intensywnie. Uspokajał nas oboje swoją muzyką, wystukiwaną o parapet i szybę. W pokoju unosił się zapach deszczu. I marzenia.
- Nie przyjmuję do wiadomości, że sobie nie poradzisz, wiesz? – wyłkałam, połykając łzy i bez zastanowienia odpinając z brzdękiem klamrę od czarnego, skórzanego paska Jego spodni. Trząsł się z zimna coraz mocniej. Ja razem z Nim, przesadnie napełniona żalem. Jak mógł w ogóle coś takiego powiedzieć...Co to w ogóle za słowa były? Że sobie nie poradzi? On  nie da rady?   Harry Styles nie da rady, tak? To jakiś żart losu, wyjątkowo niesmaczny. Przecież przeraził mnie tym okropnie. Zlękniona Jego poprzednimi słowami, zagryzałam wargi, jakby wypływająca z nich krew pozbyłaby się z mojego organizmu strachu. Tak strasznie bałam się, że naprawdę może sobie nie poradzić. Że coś silniejszego, złamie Go, a ja nie będę przy Nim. Drżąca warga szybko została zamaskowana ugryzieniem.
- Zamiast być dla ciebie wsparciem, użalam się nad sobą. Jestem dorosły, a mówię, że sobie nie poradzę. Jestem zwyczajnie słaby.
Myślę, ze traktowałby moje uszy tak przykrymi słowami w  dalszym ciągu. Na szczęście ja oprzytomniałam i zamknęłam mu usta. Patrzył z przerażeniem, jak zasłaniam mu wargi mokrą od wody dłonią. Zielone oczy tak głęboko wżarte w moje. Zimna koszula poniewierająca się w moich nogach mogła wywołać drgawki. Ale sądzę, że wywołały to Jego oczy. Tak szczerze i niewyobrażalnie puste. Wpatrzone w moje.
- Jesteś moim powietrzem.  Bez powietrza nie można funkcjonować, prawda? Jesteś obok i wszystko jest dobrze, rozumiesz? Dlatego musisz sobie poradzić. Bo inaczej mnie udusisz, Harry. – wyszeptałam szybko, dławiąc się deszczowym zapachem. Zjechałam dłonią z Jego zimnych warg, manewrując  nią po szyi, aż  spoczęła na gołej klatce piersiowej. Spuściłam oczy i przytuliłam się do Jego szyi. Była zimna. Jak cały On w tej chwili. Jedynie opuszki palców miał ciepłe. I wargi. Gorące.


         Nie patrzył na mnie. Bał się mojego widoku, gdy klęczałam na ziemi i chowałam kolejną bluzkę do walizki. Uciekał wzrokiem w stronę okna, trzymając na kolanach kubek z herbatą, który przyniosłam mu zaraz po tym, gdy zdjął wszystkie mokre ubrania, przebrał się w suche. Usadzony przeze mnie w fotelu, ze wszystkich stron otoczony przez koc, którym Go opatuliłam, czekał, aż wrócę z ciepłym napojem. Duże zielone oczy patrzyły na mnie z wdzięcznością, gdy schylałam się i podawałam mu aromatyczną, gorącą herbatę. Posłałam mu ciepły uśmiech, kiedy przybliżał kubek z parującą herbatą i napawał się jej ciepłem.
Ale potem już na mnie nie zerkał. Gdy wyciągałam walizkę spod łózka, łykał szybko herbatę, parzącą Go w usta. I odwracał głowę w stronę okna usłanego kropelkami deszczu, wielce obrażony na los i na mój obowiązek opuszczania Sydney. Ze smutkiem w oczach otwierałam szafę, by potem ze skamieniałym sercem wyjmować ubrania i wsuwać je trzęsącymi dłońmi do walizki. Opóźniana przez serce, żeby przebywać tu dłużej,  kłóciłam się z zegarem, który boleśnie przypominał mi o tym, że mogę spóźnić się na odprawę. Rozdarta między walizką a Harry'm, klęczałam na obolałych kolanach i powstrzymywałam łzy. Nie chciałam Go zostawiać. W ciele przystojnego, względnie silnego chłopaka kryło się coś, czego nigdy do końca nie odkryłam. Dusza mężczyzny, który gubi się we własnym życiu. Mam rację? Jak inaczej nazwać te wszystkie chwile z nim spędzone, jak nie to, że Harry się gubi? Raz obdarowywana przez Niego ciepłym, czułym spojrzeniem, leciałam z wrażenia pod sam sufit. Potem brutalnie ściągał mnie szarpnięciem, budząc w moich własnych tęczówkach lęk, gdy lekceważąco zwracał się do mojego serca. Gubił się wszystkim, co robił. W słowach. W gestach. Nawet w swoim zielonym spojrzeniu. Słaniał się na moich oczach, ledwo żywy,  z wymiętoszoną duszą. Po koncertach nie tliła się  w nim nawet odrobina energii. I patrzyłam na to z bliska, mając świadomość, jak wiele złego się z Nim działo. Jednak były tego dobre strony. Naprawdę dobre. Byłam obok i za każdym razem, gdy upadał na łóżko z przemęczenia i wycieńczenia, mogłam złapać Go za rękę i pomóc. Wyjeżdżając, odcinam się od Niego na kilka kolejnych miesięcy. Będę umierała w swoim mieszkaniu, odizolowana od powietrza. Pożegnam się z Jego widokiem. Będę budziła się w swoim, pustym łóżku. I brak możliwości zachłyśnięcia się Jego zapachem będzie spędzał mi sen z powiek. Przerażenie i lęk, że czołga się gdzieś, wymęczony trasami, wywiadami, koncertami, nie będzie mnie opuszczało.
Zamrugałam dwa razy, nieświadomie ściskając z całych sił sweter. Oprzytomniałam na moment, sprawdzając, co robi Harry. Spokojnie siedział w wygodnym fotelu, opierając głowę o oparcie i grzejąc dłonie od kubka. Para dalej unosiła się ze środka, w przepięknym tańcu płynąc do góry, na tle firany. Deszcz ustał. Harry mógł leniwie wpatrywać się w widoki Sydney, niezmącone żadną ścianą kropel deszczu. Rozbujane drzewa na ulicach przestały się chwiać.  Kędzierzawy przestał trząść się z zimna - koc pomógł mu odzyskać ciepło. Schowałam bluzę do walizki i odetchnęłam, zamykając oczy. Boże, proszę. Żeby dał radę. I żeby Jego lękliwe słowa się nie sprawdziły… Przecież ja umrę. Bez powietrza nie można żyć! Znów nic mi nie pomoże. Znów się zagubię. Tylko, że już  nigdy się nie odnajdę. 





sobota, 16 czerwca 2012

Ósmy




 Rozdział dla kochanej Jashii - bo jesteś, czytasz i podoba Ci się. A przynajmniej tak piszesz. Dziękówka! :) 


      Odkąd pamiętam, zawsze bałam się ciszy. Tak samo przeraźliwie, jak ciemności. Gdy byłam małą dziewczynką, aby uniknąć ciszy, śpiewałam kołysanki, których nauczyła mnie babcia. By uniknąć ciemności, zamykałam oczy i wyobrażałam sobie wielką lampkę. Zazwyczaj wtedy, kiedy przymykałam powieki, zapadała ciemność i wpadałam w większą panikę. Wtedy dorośli, zwabieni moimi krzykami, zaraz się mną interesowali. I takim sposobem unikałam ciemności i ciszy.
     Teraz, gdy leżałam tak zmarznięta i smutna na jednej z poduszek pachnącej Nim, nie musiałam śpiewać kołysanek i zamykać oczu. Nauczyłam się żyć w ciemności i ciszy? Czy nagle przestały być dla mnie straszne? Oswoiłam się z ich obecnością. Półmrok panujący w sypialni nie był straszny. Był przyjemny i łagodził zmęczone oczy. Chłód poduszki koił moje nerwy od kilku minut, odkąd ułożyłam wygodnie głowę i przymknęłam powieki, cichutko oddychając. Mija właśnie kolejna minuta, którą spędzam samotnie w hotelowym pokoju z obecnością jedynie przeraźliwie głuchej ciszy. Nawet ten zegarek na ścianie cyka odrobinę ciszej niż wtedy, kiedy On jest w tym pokoju. Ale przecież teraz Go tu nie ma. Istnieje gdzieś, gdzie mnie nie ma. Bo ja leżę tępo wpatrzona w przeciwległą ścianę, nie mrugając, ledwo oddychając. Tęsknię, choć nie ma Go tylko te kilka godzin. Może jedną, może dwie, może trzy. Maksymalnie cztery. Oddycha gdzieś tam, a ja nie mogę przy Nim być. Oddychamy innym marzeniem, tak?
Wyszedł przecież tylko dać koncert. Tak pięknie się pożegnał, całując mnie w czoło, gdy siedziałam przy stole i zapisywałam coś na pomiętoszonej kartce. Zakładał na plecy bluzę, w pośpiechu zabierał swój telefon, chowając go do kieszeni. I zerkał na mnie, jakby chciał zachować mnie w swojej wyobraźni na dłużej. I jeszcze przy drzwiach, gdy tak tęskno na mnie patrzył, wzrokiem błagał, bym wybrała się razem z Nim, na ten ostatni koncert w Sydney. Nie chciałam iść z Nim. Dlaczego?
I wyszedł, zostawiając mnie z samą sobą, tak pechowo samotną. Jeszcze gdzieś pod sufitem unosił się Jego zapach. Jeszcze gdzieś w kącie pomieszczenia odbijał się echem Jego szept, proszący, bym narzuciła na ramiona sweter, złapała Go za dłoń i wsiadła do busa. Nie wsiadłam, skoro teraz gniję na poduszkach, tak? I konałam, z dłońmi wciśniętymi w prześcieradło, przygniatane biodrem. Zaciskałam wargi z bólu, czekając i moknąc przez opadające na mnie emocje. Wyszedł niecałą chwilę temu. Tak prędko zleciała, skoro stała się godzinami.
Nie liczyłam, ile oddechów minęło, zanim drzwi lekko skrzypnęły. Nie chciałam przekręcać głowy w stronę zegara, którego i tak nie mogłabym dostrzec przez fałdy ciemności, które odbierały mi widok całego pomieszczenia. Nie pragnęłam mieć wiedzy, ile już Go tu nie ma. Przecież zatęsknię mocniej, gdy zdam sobie sprawę, jak długo nie dostarczał mi zapachu marzeń.
Chciałam, żeby stanął w progu. Mógłby być nawet zmęczony i nieprzytomny. Przecież potrzebowałam Go jak tlenu. Musiał tu być, bym mogła nabrać Go, jak tchu.
I stanął w drzwiach. Bo to był On, prawda? Kiedy przyciskałam z całych sił policzek do kołdry, drzwi się otworzyły. Było już tak bardzo ciemno, że nie mogłam dostrzec własnych konturów ciała. Gdy skrzypnęły zawiasy, wpuścił odrobinę światła, które wpadło nagle z korytarza. Otworzyłam oczy i nieprzytomnie zmierzyłam Go wzrokiem. Widziałam tylko cień Jego sylwetki. Wkrótce i ona znikła, gdy zamknął za sobą drzwi, odcinając dopływ światła z  korytarza. Ciemność spadła na nas gwałtownie. Nie zapalił światła. Traktował moje uszy cichymi krokami. Potem ugięło się łóżko, gdy usiadł na skrawku, ściągając buty. Poderwałam powoli ramiona, przejeżdżając palcami po kołdrze. Nie widziałam nic. Okalająca nas ciemność pachniała wieczorem. Usypiała. Moje palce napotkały Jego ciało. Westchnął, gdy przyłożyłam dłoń do  śliskiej marynarki, którą zawsze przydzielała mu stylistka, specjalnie na koncerty. Pomogłam mu, zsuwając z ramion śliski, zimny materiał. Marynarka zjechała cichutko na podłogę, przerywając na moment grobową ciszę.
Nachylił się nad moimi kolanami, przygniatając z lekka moje ciało, by zapalić lampkę na stoliczku. Pomieszczenie zalało słabe, leciutkie światło. Odrzuciłam włosy z szyi, na drugie ramię. Powiodłam oczami za ramionami Harry’ego, próbującego powrócić do poprzedniej pozycji. Kiedy wreszcie usiadł wygodnie koło mnie, złożył dłonie i ułożył je na swoich kolanach, wzdychając głęboko. Zawtórowałam mu, siadając po turecku na rozkopanej kołdrze, w której do niedawna tęskniłam i usychałam. Teraz odżywałam i dotleniałam umysł. Był obok i dostarczał mi marzeń. Znów mogłam istnieć.
Odebrał mi trochę powietrza, przekręcając szyję i zerkając mi w twarz. Można zadławić się ciszą i marzeniem? Chyba właśnie to zrobiłam. Chyba właśnie łapczywie wdychane powietrze zatrzymało mi się z bólem w gardle. Sponiewierana dawką tęsknoty, która nie zdążyła jeszcze wywietrzeć, dałam połykać się czyimś zielonym zwierciadłom. Przyjrzałam się rysom Jego twarzy. Oczy bez blasku, zmęczone, otoczone szarą skórą. Zamrugał kilkakrotnie, psując mi obserwowanie Jego worów pod oczami. Kompletnie wymęczony, ścisnął suche usta, a potem je oblizał. Speszona spuściłam wstydliwe oczy na kolano.
- Nawet nie mam siły się rozebrać. Zasypiam na siedząco.
Zmusił mnie do spojrzenia na siebie. Przyjrzałam się, jak słabym ruchem podciąga do góry koszulkę. Jęknął i poddał się, puszczając skrawek białego materiału. Przetarł dłońmi szarą twarz, marszcząc czoło i wypuszczając powietrze. Pokiwałam głową z niedowierzaniem, w myślach wysławiając ponad niebiosa menagera, który nie protestował, gdy układali harmonogram koncertów. Odrzuciwszy włosy na plecy, podniosłam się na kolana i nachyliłam nad Harrym. Płytki oddech zamaskowałam zamykając usta. Trzęsącymi dłońmi chwyciłam skrawek białej koszulki, która przylegała do Jego brzucha. Jak mały chłopczyk, zasypiający na siedząco, podniósł ręce do góry. Ściągnęłam bluzkę, rozczochrując mu loczki. Zastygłam z koszulką w dłoniach, jak z anielskim wyrazem twarzy opada na łóżko, eksponując swój umięśniony brzuch. Złożył ręce, układając je na brzuchu i wpatrując się zamglonym wzrokiem w sufit. Odłożywszy białą, zmiętoszoną kulkę na bok, odpinając zwinnie klamrę od czarnego, skórzanego paska. Podniósł głowę, ciekawsko zerkając w stronę moich palców odpinających guzik spodni. Zastygłam w bezruchu, a potem puściłam guzik i wyprostowałam się. Sama nawet nie wiedziałam, dlaczego opuściłam ramiona i zaczęłam nieznacznie się odsuwać. Uśmiechnął się pod nosem, podniósł na łokciu, a potem zbliżył do mnie.
- Dziękuję – uśmiechnął się wdzięcznie. Mogłam obserwować dołeczki w policzkach, które tak mocno poprawiały mi humor. Nawet teraz, gdy uśmiechał się ciepło, a oczy spozierały zmęczeniem. Kolorował ciszę szczęściem. – Skoczę pod prysznic i zrobisz mi masaż, co?
Przełknęłam ślinę i siknęłam potulnie głową. Nie  przestawał się uśmiechać. Wstając, zabierał mi trochę marzenia. Znów zostawiał mnie samą pośród fałd kołdry. Z obietnicą na ustach, że zaraz tu wróci i odda się moim dłoniom. Zjechał z łóżka, chwycił marynarkę, która poniewierała się gdzieś pod łóżkiem. Nie obserwowałam Go, gdy grzebał leniwie w szafie. Ja w tym czasie uspokajałam oddech i dusiłam w sobie strach. Przed czym? Sama nie wiedziałam. Ale chyba przed tym, że pokaże mi zbyt wiele czułości. A rano obudzi mnie zziębniętym powitaniem. Tak strasznie bałam się, że dziś w nocy poznam więcej Jego tajemniczych słów. A rankiem umrę z przerażenia, gdy nie zobaczę Go obok. Albo co gorsza, uduszę się przykrością i obojętnością, gdy spojrzy mi lekceważąco w oczy. Zamrugałam oczami i poruszyłam się nieznacznie, bo drzwi od łazienki skrzypnęły, zamykając się. Pokiwałam głową.
Miałam kilka minut, żeby nauczyć się od nowa oddychać. Ale zamiast próbować nałapać się powietrza na zapas, ja wstałam z łózka i chwiejąc się na wszystkie możliwe strony, doszłam ledwo do szafy. Wyciągnęłam z niej białą bluzkę na ramiączka. Gdy na podłogę upuszczałam kremowy materiał, do tej pory okrywający moje ciało, wzdrygnęłam się od dotyku nowej bluzki, chłodno przylegającej do mojego brzucha. Jak długo można zmieniać bluzkę? Naprawdę tak wolno wszystko robię, że dopiero zamykałam szafę, gdy Harry już wychodził z łazienki? Zdezorientowany rozejrzał się po pomieszczeniu, roztrzepując mokre włosy dłońmi.  Loczki rozsypały się po czole tworząc wijące się wzorki. Naciągnęłam bluzkę na brzuch, obserwując jak podchodzi do łóżka ubrany jedynie w czarne bokserki luźno opierające się o biodra. W świetle ledwo świecącej lampki nocnej byłam w stanie dostrzec ostatnie kropelki wody spływające po Jego plecach, gdy nachylał się nad stoliczkiem i wyłączał telefon. Człapiąc gołymi stopami o zimne panele, zbliżyłam się i wpatrzyłam w cienie na poduszce. Z letargu wyrwał mnie dźwięk odkładania telefonu na drewniany, ciemny blacik.
- To mogę liczyć na ten masaż? – Dobiegło mnie cicho szemrane pytanie, wypowiadane gdzieś przy łóżku. Przekręciłam szyję, zagryzając kącik wargi. Wciąż schylając się nad stoliczkiem nocnym, przechylał głowę, by móc mnie obserwować. Zielone tęczówki i duże, ciemne, błyszczące źrenice pytały. Odżył pod tym prysznicem z lekka. Wciąż słaniał się jak duch, prawie potykając o własne nogi.  Na dłoniach widoczne były żyły. Szara twarz zerkała na mnie tak delikatnie pytając.  Był zmęczony wyjątkowo bardzo. Ale w oczach wróciło mu życie. Zieleń na nowo stała się tak pięknie soczysta. Tylko zamiast trawą, pachniało jabłkami i perfumami. Odetchnęłam wonią marzenia. Odetchnęłam Harry'm.
- No, jasne – zreflektowałam się natychmiast, gdy zbyt długo oczekiwał mojej reakcji. Uśmiechnęłam się w odpowiedzi, związując długie włosy w luźny koczek. Skinąwszy głową na łóżko, machnęłam ręką. – Kładź się.
Ostatni raz zerknął na mnie przelotnie, a potem podkładając poduszkę, ułożył się na brzuchu, podciągając wyżej bokserki. Obejrzał się za moją sylwetką, gdy zapomniałam wziąć balsamu do ciała i wracałam się do łazienki. Zdmuchując z nosa jednego maleńkiego włosa, uśmiechnęłam się szeroko.
- Będziesz pachniał różą przez jedną noc. – mruknęłam cicho i wsunęłam się spokojnie na łóżko. Podciągając luźne, satynowe spodenki, usiadłam w rozkroku na Harry'm. Poprawił brodę, układając ją wygodnie na złożonych dłoniach i przechylił głowę w bok tak, że widziałam odrobinę Jego policzka usłanego pieprzykami. Ciemny loczek spadł mu na oko. Odkręcając tubkę z moich ulubionym, intensywnie pachnącym kremem, odsłoniłam kark bruneta z gęstych, nieco wilgotnych włosów. Wzdrygnął się na dotyk moich zimnych opuszków palców. Dreszcz wstrząsnął Jego ramionami jeszcze mocniej, gdy delikatnie nalałam odrobinę kremu na Jego plecy. Wygiął się w łuk, zaciskając oczy. Rzuciłam białe opakowanie kosmetyku na łóżko, obserwując kątem oka jak się odbija i turla znacznie dalej, niż miało wylądować. Odrzuciłam ruchem głowy włosy i rozmasowałam po całej powierzchni pleców chłopaka biały krem, rozpraszający wokół nas delikatną woń róż, którą tak bardzo lubiłam pachnieć. Napiął mięśnie nieprzygotowany na dotyk  zimnych dłoni. Masując okrężnymi ruchami przyzwyczaiłam Jego skórę do  moich palców. Wreszcie odprężył się maksymalnie, wzdychając i rozluźniając mięśnie barków. Przygryzł wargi, gdy wymyślnym slalomem podręczyłam Go paznokciem, przejeżdżając wzdłuż kręgosłupa. Opuszkami palców maltretując boki pleców zielonookiego wprawiłam Go w lekki trans. Czuły na pieszczoty wygiął się w lewo, następnie w prawo, lawirując wśród pościeli. Uśmiechnęłam się pod nosem, patrząc, jak zabawnie wije się między jedną poduszką, a moimi nogami, niesamowicie wrażliwy. Zmiękło mi serce, patrząc, jak zaciska pięści na poduszce. Przejechałam powoli kciukiem po linii kręgów, aż zacisnął usta i mruknął coś, przygłuszony przez poduszkę, którą się dusił. Znów drgnął, tym razem wraz z objęciem Jego szyi przez moje kościste palce. Hamował chęć wydania jęku, coraz mocniej wciskając policzki w poduszkę. Zachichotałam cicho, okazując jak bardzo bawi mnie reakcja Jego ciała na moje karesy. Postanowiłam dłużej Go tak nie męczyć i dotknęłam pleców chłopaka całą dłonią. Nie wyginał się już w przeróżnych dziwnych pozycjach. Opadł całkowicie na poduszkę, nie spinając mięśni. Zakradła się do nas melancholia. Z radością pochłaniałam wzrokiem widok odpływających z Jego twarzy niepokoi. Prowadząc palcem wskazującym po karku, szyi, aż za lewe ucho, skończyłam swój masaż, poprawiłam się wygodnie, wciąż siedząc lekko na Harrym. Poklepałam leciutko Jego łopatki, wklepując resztki kremu emanującego przyjemnym zapachem. Zrobił wielkie oczy nie odczuwając żadnych ruchów z mojej strony. Z zamglonym spojrzeniem zerknął w moją stronę, boleśnie przekręcają szyję i troszeczkę ugniatając mi udo. W dalszym ciągu oplatałam Jego sylwetkę nogami, ryzykując, że swoimi dziki ruchami zaraz mnie zwali z łóżka. Harry na szczęście przyzwyczaił się do moich rąk i nie reagował  tak bardzo gwałtownie. Uspokoił się, a zmęczenie odpłynęło z Jego oczy. Zamiast smutku, przygnębienia widziałam teraz entuzjazm. Zląkł się, że to już koniec podróżowania palców po Jego skórze i wyczekiwał mojej reakcji. Rozłożyłam dłonie w geście poddania. Zamyślony wgłębiał we mnie zielone oczyska, prosząc niemo, żebym tylko czasem nie schodziła. Tymczasem ja, zagryzając wargę, przełożyłam nogę na druga stronę. Zgrabnie wylądowałam na poduszkach, przynosząc mu ulgę i nie zgniatając Go ciężarem ciała. Przekręcił się na plecy i wbił majaczący, nieobecny wzrok w  sufit. Zerknęłam pośpiesznie tam, gdzie On. Wiele ciekawych widoków na białej farbie nie dostrzegłam. Jego malinowe, zagryzane wargi były ciekawsze. I zdecydowanie bardziej przyciągały wzrok niż monotonny, szary sufit.
- Po jutrze znikam. Wracam do Londynu… - odezwałam się nieśmiało, przypominając mu, że to właśnie wtedy ścisnę bilet i najzwyczajniej w świecie zniknę mu z oczu. Nie wiem, czy o tym pamiętał. Ja niestety popadłam w obsesję i z każdym kolejnym nowo budzącym się dniem, w podświadomości miałam licznik. Licznik, który wskazywał, że pozostało mi coraz mniej czasu na chłonięcie Go wszystkimi receptorami ciała.  Pozostało mi tak niewiele chwil, przez które mogłabym uczyć się Go na pamięć. Odsunął się lekko na poduszce, patrząc na mnie zdumiony. Poruszył nerwowo ustami, zadrżały mu ręce. Zdziwiłam się.
- Już? Tak szybko? Już pojutrze? – Przyciszony  głos potęgował Jego smutek. Pogrążyłam się w niesamowitym zamyśleniu. Miał rację. Te kilka dni, kiedy nieśpiesznie cieszyłam się Jego głosem pośród czterech ścian, gdy chłonęłam ciałem Jego gesty. I uczyłam się, jak zapamiętać każdy szczegół Jego twarzy…Minęły zbyt momentalnie. Na Jego pytający wzrok pokiwałam jedynie głową. Mówiły za Niego oczy, prawda? Serce Harry’ego najwyraźniej zagarnął strach, gdy nie mógł nic wyszeptać. Patrzył mi znacząco w oczy, jakby samymi źrenicami chciał przekazać mi to, co czuje. Dlaczego nic nie rozumiałam? Dlaczego patrzyłam na Niego z żalem, a na mojej twarzy malowało się przygaszenie? I wcale nie bladłam. Ja wcale nie traciłam oddechu…
- Niestety… - zająknęłam się, układając wygodnie nogi. Po plecach przedreptał mi krok zimna. Odwróciłam się i pociągnęłam zdrętwiałymi dłońmi za skrawek kołdry. Naciągając wyziębiony materiał na ramion, ziewnęłam. Ciemny płaszcz nocy okryty tysiącami porozrzucanych gwiazd za naszym dużym, pamiętnym oknem. I jedynie Księżyc uparcie błyszczał odbitym od Słońca światłem, tym samym ogarniając wszechobecną w Sydney ciemność. Minuty sprawiały, że byliśmy coraz bliżej następnego dnia.
- Przecież nie musisz jeszcze wyjeżdżać. – Spoglądał na mnie z cichą nadzieją. Sam nie był pewien własnych słów. Wypowiadał je z nutką niepewności, jednocześnie usilnie wierząc, że wmawia mi i sobie czystą prawdę. Był taki kochany, kiedy loki co sekundę zjeżdżały mi powolnie na policzki, a On jednym ruchem odrzucał je, nie spuszczając ze mnie czujnego spojrzenia. Oczekiwał twierdzącej odpowiedzi. Przecież nie mogłam mu skłamać, prawda? Musi pogodzić się z tą gorszą odpowiedzią. Tą niefajną, której ja również nie lubiłam.
- Muszę, Harry. Na pewno najdzie mnie wielka tęsknota za tobą. Ale wiesz, że muszę.
I nagle, gdy tak mocniej ściskałam palcami kołdrę, izolując się od zimna nocy, odnalazłam w Jego źrenicach ziarna strachu. Kiełkowały. A tak bardzo nie chciałam widzieć, jak popada w lęk. Osłupienie ze strachu namalowane na twarzy Harry’ego to najgorsza rzecz, jaką mogłam otrzymać w darze od losu. Oczywiście zaraz po lekceważącym traktowaniu z Jego strony. Jak mantrę powtarzałam w duszy, żeby ziarenka umarły. Nie mógł się bać. Nie miał czego się bać. Nie miał, prawda?
Wzrokiem otulał moje zmarznięte ramiona. Było to czymś na wzór miłości. Jednak gorączkowo zmieszanej z zalążkiem tęsknoty, potrzebą bycia z drugą osobą. I zupełnie w przypływie chwili wyobraziłam sobie, że już pojutrze zniknie mi z oczu. I co? Zostawię Go tak zwyczajnie, gdzieś w tym hotelu? I będę musiała zmierzyć się z kolejną dawką przerażenia na samą myśl o metalowym ptaku, do którego tak czy siak, wsiąść będę musiała.
- Ale obiecaj, że nie będziesz płakać.
- Nie mogę. Bo będę. I nie oczekuj, że to się zmieni. 

piątek, 8 czerwca 2012

Siódmy

          Kochana Cookies! 
          Twoje komentarze mnie rozwalają na najmniejsze kawałki - dosłownie! Pierwszy, kilka rozdziałów temu - rozbawił mnie do łez. Czytałam z cztery razy i dosłownie płakałam ze śmiechu. Kolejny komentarz, ten po poprzednim rozdziałem - czytałam pięć razy i nie mogę uwierzyć, że potrafisz tak bardzo poprawić mi humor swoimi słowami. Tak kolokwialnie - bez kitu - jesteś niemożliwie niesamowita. Az mi się nie chce wierzyć, że moje opowiadanie tak na Ciebie działa. Zmyślasz, co? przyznaj się! Ktoś Ci albo płaci za takie sielankowe gadki, albo Ci się nudzi! Nie ma co - wielkie dzięki. Myślę, że to dzięki Twojemu komentarzowi zmotywowałam się do dodania tego rozdziału, wiesz? Bo jakoś tak ochoty na korektę nie miałam, a przecież niesprawdzonego nie dodam...A Twój komentarz dał mi taką łydę - jeździeckim językiem mówiąc - i ruszyłam do roboty! Liczę, że nie padniesz plackiem na zawał, ani nie dostaniesz jakieś padaczki...Przeczytaj ten rozdział w spokoju i wytknij mi wszystkie błędy, żeby było lepiej. I jeszcze raz Ci dziękuję! Za to, że dodajesz mi siły komicznie napisanymi komentarzami. Zapomniałabym... Kazałaś mi coś sobie obiecać. Pamiętasz? To ja Ci obiecuję - nie przestanę. Pozdrówka! 


         Specjalnie podziękowania dla Patrycji ze szkolnej ławki za to, że tak cierpliwie znosi moje gadania o Hazzie i Amirze. Kochana Pati - błagam, wytrzymaj jeszcze ten niecały miesiąc glindzenia o moich bohaterach, dobrze? Potem pójdziemy do innych szkół, będziemy pisać tradycyjne listy i odpoczniesz ode mnie! Wytrzymasz - jestem pewna. I myślę, że wiesz, jak bardzo jestem Ci wdzięczna za te bransoletki z muliny w kolorach flag Wielkiej Brytanii i Irlandii. To najlepszy prezent, jaki dostałam. Dumnie noszę je na nadgarstku i się " jaram"! ; ) 



         Przerwał mój głęboki, przyjemny  sen, ściągając ze mnie kołdrę i narażając  na chłód poranka. Mruknęłabym, gdybym była całkowicie świadoma i rozbudzona.  Ponieważ pływałam jeszcze w niebiańskich, beztroskich myślach, nie przejmowałam się okazywaniem marudzenia. Podkuliłam nogi zakryte krótkimi spodenkami, pod brzuch i wykrzywiłam twarz w grymasie. Ciemne włosy wchodziły mi do ust i oczu. Westchnął cicho, jak mały chłopczyk, a materac dalej uginał się pod Jego ciężarem. Położył dłoń na mojej łydce, ale nie zareagowałam. Opadałam na pyłki snu w dalszym ciągu, odsuwając Go od własnej  świadomości.  Harry klęczał na poduszkach, próbując wyrwać mnie z objęć Morfeusza, a ja wtulona w Jego poduszkę, odsuwałam Go od własnych myśli. Idź precz, chłopaku, daj mi spać, Harry… Kosmyk włosów zjechał mi po policzku na poduszkę, a sen wgryzał się w mój umysł coraz bardziej. Zimno przestało  przeszkadzać, a gęsia skórka na nogach, które Harry złosliwie odkrył, nie była warunkiem do mojej pobudki. Przejechał dłonią po mojej nodze, a potem zacisnął dłonie po moich bokach. I mrucząc nieprzyjaźnie, zostałam podniesiona do pionu, przelewająca się przez ramiona. Co za dziad z tego Styles’a. No, doprawdy.
- Co ty…- wychrypiałam z zamkniętymi oczami, ale nie zdołałam tego dokończyć, zagłuszona przez koszulkę,  którą ściągał ze mnie  przez szyję. I siedziałam tak, rozkraczona na środku łóżka, w samym czarnym staniku, który odkrył, zrywając ze mnie białą górę od piżamy. Pozbawiona ukochanej, pachnącej koszulki, którą teraz on dzierżył w dłoniach, mruczałam zaspana. Zdezorientowana całkowicie przecierałam oczy, trzęsąc się z zimna. Przyzwyczaiłam oczy do jasnych promieni słonecznych padających na łóżko i w moje spojrzenie, a potem wymsknął mi się ziew.  Otworzyłam szerzej oczy, zalepione po długim śnie. Objęłam się ramionami, obserwując z ciekawością siedzącego przede mną Harry’ego. Siedział z zaciętą miną,  trzymając w palcach jedną z moich miękkich, białych bluzek. Zabierał się do tego, żeby ją na mnie założyć. Zagryzłam wargi, powstrzymując się od ziewania, przejeżdżając spojrzeniem po Jego sylwetce. Ciemnogranatowe dżinsy przytrzymywane przez czarny, skórzany pasek. I biała koszulka z szarym nadrukiem.  Nawet nie wiem, co to za nadruk. Byłam zbyt zajęta ziewaniem i przyzwyczajaniem ciała do chłodu poranka. Zerwał ze mnie piżamę, a teraz siedzi i patrzy, jak się trzęsę. Wielce zdziwiony. Pachniał intensywnie perfumami, a gdy nachylił się nade mną, podciągając moje dłonie do góry, puszyste, błyszczące włosy wskazywały na to, ze gdy ja umierałam w śnie, On brał prysznic. Jeszcze w połowie śpiąca, szarpnięta zostałam delikatnie, a potem naciągnął mi na piersi bluzkę. Upadłam na materac głową, popchnięta przez Jego palce. Nie zdążyłam zaprotestować, a już zsuwał mi  bioder satynowe spodenki od piżamy. Rzucił je na podłogę i chwycił za te dżinsowe, leżące na poduszce, z ciemnego materiału. Ubierał mnie szybko, ale z wielkim spokojem i oddaniem.  Jakbym się miała zaraz rozpaść i wsiąknąć w materac. Znów opadłam na poduszki nieprzytomna, tym razem, wymykając się mu z ramion, gdy sięgał za siebie w poszukiwaniu balerinek. Jęknęłam i schowałam policzki w prześcieradle. Pachniało Nim. Całe łóżko pachniało Nim. Nawet moje perfumy tak bardzo nie przenikały między niteczki materiału! Natomiast perfumy Harry’ego, oraz aromat jabłkowego szamponu do włosów, należący do tego samego mężczyzny, wnikały w poduchy natychmiastowo.  
Zaciskałam oczy z całych sił, gdy zwlekał mnie z miękkiego łóżka. Zwisłam jak nieżywe ciało, kiedy przerzucił mnie sobie przez ramię, niosąc sflaczałą do łazienki.
- Wstawaj, kobieto. – mruknął, kiedy dyndałam rytmicznie, zawieszona na Jego ramieniu.
- Przecież wstałam, mężczyzno. Znaczy, ty mnie wstałeś… - odburknęłam cichutko, a włosy zjechały mi z szyi, fruwając na Jego plecach. Bezwładne dłonie spuściłam wzdłuż ciała Harry’ego.  Ziewałam głośno, zagłuszając własny oddech, a gnieciona w brzuch przez ramiona chłopaka, wcale nie oddychałam miarowo. Postawił mnie delikatnie na zimnych kafelkach łazienki. Zachwiałam się niebezpiecznie, ocierając o Jego klatkę piersiową. Grzecznie i spokojnie rozkazał mi do ucha, żebym umyła zęby i twarz. Nie zrozumiałam nic. I huk wie, czy to przez ten zapach, który unosił się wkoło nas, czy to przez to, że wyrwał mnie tak tragicznie gwałtownie z przyjemnego snu. Fakt faktem, wręczył mi szczoteczkę do ręki, a gdy spojrzałam na nią z przerażeniem, rozbawienie wtargnęło na Jego twarz.
I chwiałam się tak cudownie, myjąc zęby przed szeroką umywalką, kiedy On powoli rozczesywał moje długie, czarne włosy. I gdybym tylko mogła, myłabym te zęby w nieskończoność. Tylko jak długo można myć zęby, opierając się o umywalkę i umierając? Wkrótce moje włosy były rozczesane, nie znalazłabym nawet jednego kołtuna, gdybym przeczesała je palcami. A zęby również miałam bielusieńkie i czyste. Stałam tak jeszcze kilka minut z zawrotami w głowie, gdy odkładał szczotkę na stoliczek przy wielkiej wannie. Nie zdążyłam zerknąć na siebie w lustrze, dostałam po ciele oparami moich własnych perfum, którymi psiknął we mnie momentalnie. Zakasłałam, a potem powlekłam się za Nim, ciągnięta powoli za nadgarstek. Jeżeli niemożliwe jest śnienie w pionie, złamałam wszelkie prawa. Zasypiam na chodząco. I dodatkowo, jeszcze śnię! Tylko kangurów mi tu brakuje. W końcu Australia...  




                Nie przestałam śnić nawet wtedy, kiedy prawie zjeżdżałam ze ściany, o którą się opierałam, gdy Harry zamykał nasz hotelowy pokój. Wcisnął mi wcześniej swój telefon i mały notatnik do dłoni, przekręcając srebrnym kluczykiem w zamku. Oparłam policzek o ścianę i zamknęłam oczy, wyobrażając sobie, że jestem w łóżku, a ten chodzący cud, który właśnie majstrował przy drzwiach, wcale mnie z tego łóżka nie ściągnął. Która mogła być godzina, gdy staliśmy sami w długim korytarzu hotelu? Nie dane mi było dowiedzieć się, o której godzinie brutalnie przerwał mój sen. Pociągnął za klamkę, sprawdzając, czy drzwi są zamknięte. Zerknął na mnie ukradkiem, wysuwając z palców swój telefon. Splątał nasze palce i pociągnął mnie wzdłuż długiego, wąskiego korytarza. Szedł przodem, co jakiś czas odwracając się w moją stronę i sprawdzając, czy oby na pewno za Nim podążam, i czy te palce splątane z Jego należą do mnie. Obraz kremowych ścian korytarza rozmazał  mi się nagle, gdy skręciliśmy w lewo. Ścisnąwszy mnie mocno za palce, szedł uparcie blisko ściany, by wreszcie zatrzymać mnie przed szerokimi i wielgachnymi drzwiami. I tak oto, zatrzymałam się gwałtownie z brodą na Jego ramieniu, nieprzygotowana na postój. A przed nami wielkie, dwuskrzydłowe drzwi z metalowymi klamkami. Szarpnął za jedno ze skrzydeł drzwi i obejmując mnie w pasie, weszliśmy do środka. Moim oczom ukazał się widok wielkiego pomieszczenia. Stanąwszy na skrzypiącej, drewnianej podłodze, obserwowałam uważnie każdą ze ścian obwieszoną dużymi lustrami. Po lewej stronie znajdowały się ogromne okna, przez które zaczynały wpadać maleńkie promyczki, dopiero budzącego się słońca.  Poranek, tak? Słońce dopiero zaczynało się budzić. Promienie wbijały się swoimi igiełkami, oświetlając nieśmiało parkiet. Przekręciliśmy  głowy w drugą stronę, gdzie wyjątkowo głośno huknął…Wzmacniacz upuszczony przez Liam’a. Stał zdezorientowany nad czarnym pudłem, obserwując swoje dłonie, a potem przekręcił szyję i wbił w nas swoje wielkie, brązowe oczy. Gdybym nie była tak zaspana, uśmiechnęłabym się szeroko, tak szeroko, że bardziej bym nie umiała.
- Amira! – I podskoczył sprężyście i wysoko w swoich białych trampkach. Oczy mu się powiększyły, uradował się na mój widok dokładnie tak samo, jak ja na jego. Stał niedaleko ukazując mi w radosnym uśmiech rządek swoich równych zębów. Zdołałam się pięknie uśmiechnąć, na powitanie. Żeby mi wybaczył, że tak dawno się nie widzieliśmy…  Zza skórzanej, czarnej kanapy wychyliła się głowa Louis’a, zaciekawionego wykrzykiwaniem szatyna. W jednej chwili powiększyły mu się oczy, zniknął za meblem i zaczął się kotłować. Spojrzałam niepewnie na Harry’ego, rozbawionego szamotaniną przyjaciela. Liam zdążył przywyknąć do mojego widoku. Stęskniony skierował kroki w naszym kierunku, nie przejmując się zostawionym na pastwę losu wzmacniaczem. Louis rozwala kable i przedłużacze za kanapą, głośno się zachowując. Dopiero kiedy poległ na ziemię zaplątany w kable, zaczęłam rozumieć, że chce podbiec do mnie tak, jak zrobił to w tej chwili Payne. Ów Payne machnął na wzmacniacz poniewierający się na podłodze, a potem rzucił się ekspresyjnym biegiem w naszą stronę. I jak jeszcze maleńką chwilkę temu, niedobudzona do końca, stałam obejmowana przez Harry’ego, tak teraz ściskał mnie Liam. Uśmiechnęłam się lekko, gdy podnosił mnie do góry, a moje bezwładne nogi z balerinkami na stopach, dyndały uroczo, jakbym była małą dziewczynką. Postawił mnie wreszcie na ziemi, trzymając za ramiona odsunął od siebie na kilka centymetrów. Uśmiechał się szeroko, ukazując mi wszystkie swoje białe zęby w szczerym geście. Wyglądał tak samo, jak ostatnio, gdy widziałam go na lotnisku w Londynie, żegnając się i odprawiając go do Australii. Stęskniłam się za jego czekoladowymi, czułymi oczami. Zawsze znajdywałam w jego spojrzeniu troskę i zainteresowanie. Nie bez powodu wszyscy zwracali się do niego, jak do tatusia całego zespołu. To właśnie u Payne’a gromadziły się wielkie pokłady ludzkich uczuć. Emanował ludzkością, jak jaśmin z moich i Harry’ego poduszek. Dosłownie.  Uściskał mnie jeszcze raz, tak z całych sił, aż jęknęłam niedosłyszalnie i mimowolnie, wypuszczając spomiędzy ust powietrze. Za naszymi plecami znów coś gruchnęło. Odwróciliśmy się jednocześnie, ja, Harry i tulący mnie Liam, obserwując zmagania Tomlinsona, wijącego się w kablach, w dzikich pląsach po podłodze. Szarpnął się, naprężył mięśnie, i z okrzykiem radości wypełzł ze sprzętu. Z miną zwycięzcy poderwał się do lotu, i machając głową w geście poprawienia niesfornych, brązowych włosów, podbiegł do nas. Cofnęłam się kilka drobnych kroczków przewidując, że zaraz wpadnie mi w ramiona, tak jak niedawno zrobił to Liam, teraz stojący obok Harry’ego. I rzeczywiście, gdy przymykałam oczy, gotowa na atak tomlinsonowych ramion, Liam cichutko się zaśmiał. A potem rzuciło się na mnie wielkie, pięknie pachnące, oczekujące czułości, bydle z anielską twarzą Louisa. Złapawszy mnie ciasno, przekręcił się, a ja poszybowałam wysoko, piszcząc. Poza swoimi rozwianymi włosami nie widziałam nic. Dopiero kiedy otworzyłam szeroko oczy, bojąc się upadku, wrócił mi wzrok. Odbicia w lustrach naokoło wirowały tak samo, jak ja uczepiona paznokciami pleców Louisa. Liam wstrzymał oddech, gdy chłopak w którego ramionach wirowałam, zachwiał się niebezpiecznie.
- Tak za tobą tęskniłem, Ami! – wysapał, nadal kręcąc się ze mną po całej przestrzeni tego pomieszczenia. Podskakiwał w kółko, rzucając mną na wszystkie strony i obwieszczając innym, jak bardzo cieszy go mój widok.  W jednej chwili zachciało mi się płakać ze szczęścia. W drugiej pragnęłam, by chłopak postawił mnie bezpiecznie na posadzkę. Ryzykował tym, że zaraz zwrócę na niego zawartość mojego żołądka. I to wcale nie były groźby i preteksty.
- Louis, ja za tobą także bardzo tęskniłam. Ale postaw mnie, proszę, na ziemi, bo zaraz zwymiotuję. – wycharczałam, zaciskając oczy i mocniej uczepiając się paznokciami jego łopatki. Zachichotał pod nosem i zatrzymał się nieopodal pozostałej dwójki. Odetchnęłam z ulgą, gdy moje stopy dotknęły śliskiej podłogi. Otworzyłam ostrożnie oczy i czułam, jak nadal wszystko naokoło wiruje. Uchyliłam usta, gotowa złapać haust powietrza, i uczepiłam się brązowej koszulki Liama, by czasem nie fiknąć zgrabnie na podłogę, jak kukiełka. Louis stał nieopodal, patrząc na mnie zjadającym wzrokiem. Gotował się od środka. Widziałam, jak w nim buzowało. Uśmiech powoli wyłaniał się na twarz chłopaka. Szaleńczy i wręcz rozbrajający. Wreszcie nie wytrzymał, podskoczył klaszcząc w dłonie i doskoczył prędko do mnie.
- Daj się wyściskać, no! Brakowało mi ciebie i twoich włosów! – wypaplał na wdechu, łapiąc moje policzki w dłonie. Ścisnął je, tworząc z  ust dziubek. Nim zdążyłam zamrugać oczami, soczyście ucałował mnie w czoło. Znów zakręciło mi się w głowie. Liam zarechotał.
- Pacany, ona jeszcze śpi! Dajcie jej dojść do siebie.
I tu się odezwało moje prywatne, chodzące, pachnące, uśmiechające się marzenie. Harry wywrócił oczami, wplatając palce we włosy i obserwując mnie uważnie. Skinęłam głową potwierdzająco, owijając się szczelniej  miękkim swetrem, narzuconym  na moje ramiona jeszcze przed wyjściem, przez Styles’a. Louis grzecznie zostawił moją wymiętoszoną twarz, odsunął się na bezpieczną odległość i caluchny w skowronkach odszedł w stronę kabli, z którymi niedawno zażarcie walczył. Liam z Harrym pokręcili głowami. Uśmiechnęłam się pod nosem, obserwując własne odbicie w lustrze. Wytarmosili mnie porządnie. Każdy kosmyk czarnych włosów sterczał w inną stronę. I wcale nie utworzyli artystycznego, smacznego  nieładu. Byłam potargana i wyglądałam jak sierota. Obok obrazu sieroty zaraz pojawiło się bożyszcze nastolatek z lokami na głowie. Bożyszcze nastolatek…Dobrze powiedziałam. Miałam ogromne szczęście, że mogłam stać obok tego człowieka. Miliony nastolatek dałoby się pokroić za to, by stać w tym miejscu zamiast mnie.  A Harry, niewzruszony, stał obok mnie tak całkowici wyluzowany. Obserwował, jak patrzę na jedno z luster. Ukryłam ręce pod pachami, obserwując w odbiciu zwierciadła Liamia i Louisa dźwigających głośnik.
- Stęsknili się za tobą, mówiłem. Zaraz tu wparuje Niall z Zaynem – zagadnął nad wyraz ciepło i czule, odgarniając z mojego czoła pogniecione kosmyki włosów. Westchnął, stanął centralnie przede mną i skupił się na odgarnianiu włosów z moich policzków. Ukradkiem zaczerpnęłam trochę Jego perfum, gdy był nienaturalnie blisko mnie. Zagryzł wargę i wsunął za ucho resztkę grzywki. Zapatrzył się w moje oczy tak martwo, że spojrzenie zaszło mi mgłą. Zamrugałam prędko, gdy skrzypnęły drzwi. Gdy odwracałam twarz od Harry’ego wciąż wpatrującego się we mnie intensywnie, dostrzegłam w drzwiach Zayna. Z nosem w kubku kawy, lewą ręką ściągał z siebie skórzaną kurtkę. Kiedy pozbył się ubrania, maczając wargi w zawartości kubeczka, rzucił skórę na jedno z  wysokich krzeseł ustawionych pod lustrem. Podniósł oczy i skierował je w moją i Harry’ego stronę, ignorując słowa Louisa o tym, że chyba Liam popsuł wzmacniacz. Brunet uśmiechnął się lekko na mój widok, opuszczając dłoń z kubeczkiem. Niewdzięcznie zapomniałam o Harry’m, stojącym nieopodal mnie, z dłońmi w kieszeniach. Zaraz za plecami największego zespołowego buntownika pojawiło się chodzące słoneczko. Zawsze uśmiechnięty, pozytywnie nastawiony Niall maszerował z kapturem na jasnych włosach,  w obu dłoniach trzymając kubeczki z parującą kawą. Obserwował swoje trampki, wpatrzony w nie do granic możliwości. Odchrząkający Zayn przywrócił go niezgrabnie na ziemię. Blondyn podniósł na nas swoje niebieskie, cielęce oczy i przystanął. Uśmiechnęłam się do niego najcieplej, jak umiałam. To właśnie ten chłopaczek o blond włosach zawsze najczęściej mnie opatulał ramionami. Uwielbiał się przytulać. Tak samo, jak jeść. Chodzący, przytulający, pełen czułości Niall odkurzacz. Myślałam o nich w samych superlatywach, kiedy zdążyli do nas podejść. Odizolowałam się od bruneta z loczkami, skupiając swoją uwagę na Maliku żłopiącym kawę. I na Niall’u. Znów zostałam tak miło uściśnięta. Odsuwając jak najdalej rękę trzymającą kubeczek kawy, Zayn wtulił się we mnie, przejeżdżając szorstkim policzkiem po szyi. Zapachniało mi odrobinę papierosami, ale zignorowałam to. Wiedziałam, że brunet walczy z nałogiem. Gdyby teraz rzucił palenie, przytulając go, nie czułabym się, jakbym przytulała Zayna. Przecież on od zawsze pachniał tytoniem!
- Dobrze cię znów widzieć, maleńka.
Posłałam mu wdzięczny uśmiech, ciesząc się widokiem bruneta. Przeniosłam stęsknione oczy na okapturzonego Niall’a.
- Popatrz, pomyślałem o tobie. Wiedziałem, że będziesz ledwo stała na nogach, niewyspana. Trzymaj kawę, Ami. – odezwało się to małe z cielęcymi oczkami o blond włosach. Zrzucił jednym ruchem kaptur z głowy, podając mi ciepły kubeczek. Kiedy odebrałam z jego dłoni swój napój, przytulił mnie miękko. Pachniał deszczem i jak zwykle, swoimi pięknymi perfumami.  Pachniał dla mnie, jak brat. Był dla mnie bratem – wcale nie biologicznym. Ale to nie miało najmniejszego znaczenia…
- Zawsze o mnie myślisz! Ładnie się podlizujesz, ładnie – zachichotałam, ściskając go z całych sił. Mruczał, że go duszę, ale nic sobie z tego nie robiłam.  – Tęskniłam z tobą, Horanie. – stwierdziłam śmiertelnie poważnie, nurkując nosem w jego mokrym kapturze. Zaśmialiśmy się w tym samym czasie, uważając, by nie wylać czarnej, aromatycznej kawy na drewniany parkiet.
- Ami, delektuj się gorzką kawą od Nialla. Pacan znowu zapomniał ci posłodzić! I oglądaj naszą próbę! – wrzasnął Zayn w dalszym ciągu stojący pod ścianą z lustrami. Chował telefon do kieszeni i uśmiechał się pod nosem, zerkając na moją reakcję.
- Widok Hazzy jej tę kawę osłodzi, już ty się nie martw jej kofeiną! – odsapał Liam, ciągnący inne kable, zupełnie inne niż te, którymi zabawiał się Tomlinson. Od natłoku słów chłopaków zakręciło mi się w głowie. Nie wiedziałam już, który i co do mnie mówi. Zerknęłam na uśmiechniętego od ucha do ucha Horana. Ucałował mnie w policzek, jak każdy z pozostałych członków zespołu. Wypuszczona z ramion, mogłam odwrócić się w stronę zielonookiego o bujnych lokach. Stał blisko, chowając dłonie pod pachami. Obserwował moje kolana.   Podszedł bliżej mnie, nie obdarowując mnie nawet malutkim, nic nie znaczącym spojrzeniem. Szepnął mi na ucho, bym usiadła sobie wygodnie na kanapie, ponaglany przez Louisa taszczącego dwa długie kable. Przejechał dłonią wzdłuż moich pleców, a potem odprowadzając mnie wzrokiem do dużej, miękkiej, czarnej kanapy, skierował kroki w stronę przyjaciół. Przekładając kubeczek z jednej dłoni do drugiej, zasiadałam wygodnie na skórzanej kanapie. Odetchnęłam głęboko i podkurczając nogi, obserwowałam z rozbawieniem tak dobrze znaną mi piątkę chłopaków. To chodzące cudo, które od kilku dni dzieliło ze mną łóżko, obracało w palcach mikrofon, do momentu, aż wypadł mu z dłoni przez Louisa. Ów chłopak podszedł do Harry’ego i bezpretensjonalnie wydarł mu się prosto do ucha, przeraźliwie podniesionym głosem, że brunet ma się ruszyć i podłączyć nagłośnienie. Mikrofon potoczył się po podłodze, a Harry zamknął oczy, zaciskając zęby. Niall z ustami w kubku zmarszczył czoło, oderwał wargi od krawędzi naczynka i zaczął się śmiać, krztusząc i plując kawą. Louis zbyt bardzo pochłonięty swoimi kablami, poświęcał im czas, nie przejmując się niczym innym naokoło. Zayn zaś obserwował wszystko z dala, stercząc pod jednym z luster, ściskając telefon. Kiedy przeniosłam na niego oczy, skinął mi przyjaźnie głową. Nie jestem w stanie sprecyzować momentu, kiedy nieoczekiwanie zjechałam bezwładnie na kanapę, zasypiając. Gdzieś po kątach tego pomieszczenia rozchodził się melodyjny śpiew Zayna, a Louis zagłuszał go waleniem stopami o podłogę, gdy tańczył swoją wyimaginowaną choreografię. Kawa wręczona przez Niall’a wcale mnie nie rozbudziła. Wręcz przeciwnie. Zachciało mi się spać jeszcze bardziej, niż przedtem. Wkrótce utkwiony w Styles’ie wzrok rozmył mi się, a ramiona zsunęły  z oparcia. Widok pięciu młodych szaleńców biegających i śpiewających wkoło zniknął za czarną przestrzenią. Spałam mając świadomość, że jestem w odpowiednim miejscu. Z odpowiednimi osobami.