poniedziałek, 28 maja 2012

Piąty


     Dla Kituni! Właściwie dla Ciebie powinny być wszystkie rozdziały. Serdecznie dziękuję Ci za Twoje urocze wyczekiwanie każdej notki. Z tą swoją radością jesteś przesłodka! Ponadto - niezwykle cieszę się z pisania tych naszych listów. Już nie mogę się doczekać Twojej odpowiedzi! Tylko najpierw muszę wysłać swój...Hm. Chciałabym Ci także podziękować za Twoje opowiadanie. Jest fenomenalne wręcz. Pobudzasz we mnie takie emocje, ze gdy tylko kończę lekturę, jestem wypompowana z uczuć. Bo wszystkie zużywam na przezywanie perypetii Twoich bohaterów! Brak mi słów - tak po prostu, banalnie. Dziękuję! Uwielbiam! Kocham! ; ) 


Specjalne "internetowe" uściski przesyłam także MssAnett. Jezu słodki, dziewczyno! Jeszcze nikt tak BARDZO nie wyczekiwał na cokolwiek pisanego przeze mnie. Co tylko widze Twoje twitty - uśmiecham się szerzej, niż właściwie mogę... Ja sie zastanawiam, jakim prawem Ty jeszcze nie dostałaś ode mnie dedykacji, tak nagminnie interesując się moją twórczością daleką od dobrego poziomu... Wyściskałabym Cię za te kochane słowa, ale nie mam jak. I właśnie dalej nie wiem, co napisać, dlatego życzę Ci miłego czytania rozdziału. ; )

Mogłabym jeszcze podziękować wszystkim osobom, które odważyły się skomentować ostatni rozdział. Te dziewięć komentarzy - to malutka liczba, prawda? A tak strasznie poprawia mi humor! Ogromne całusy dla Was za to, że znajdujecie kilka minutek na to, by przekazać mi, co Wam się podoba, a co nie. Bardzo to doceniam i jestem wdzięczna. Przy każdej wiadomości poszerzam swój uśmiech. ;) Tymczasem...Zapraszam do świata Ami i Harooooolda! 




      Oparłam się dłońmi o marmurową powierzchnię. Przemknęłam spojrzeniem po dachu budynku stojącego po drugiej stronie ulicy, za nieskazitelnie czystą szybą. Siadając na parapecie, który tak polubiłam, słyszałam, jak cicho dziękuje  za dostarczenie nam herbaty. Jego głos rozmył się szybko.  Nogą zatrzasnął za sobą mahoniowe drzwi i szurając gołymi stopami o maleńki dywanik, następnie człapiąc po drewnianych panelach, zbliżył się ku szybie przy której się usadawiałam. Nie spoglądał na mnie nawet ukradkowym spojrzeniem. Oczy kierował w dół, na błyszczącą, drewnianą podłogę. Szedł w moim kierunku z dwoma kubkami herbaty, które przyniosła mu pokojówka. Przerzucił ciemne loki na bok, zagryzając czerwoną, suchą wargę. Wciągnęłam nogi zakryte obcisłymi, czarnymi spodniami na parapet, przyciągając je pod brodę. Framuga okna skrzypnęła, gdy odrobina parnego powietrza wraz z wiatrem wtargnęła do nas przez szczelinkę. Harry  wyciągnął dłoń z kubkiem w moją stronę, a ja wdzięcznie i blado uśmiechnęłam się, przejmując gorące naczynie. Postawiłam kubek na kolanie i obserwowałam, jak tańcząca para unosi się ponad moją głowę. Pięknie wijące się opary uciekały w górę. Skupiony wzrok przeniosłam na bruneta, który wpakował się na parapet, naprzeciw mnie. Podciągnął bliżej siebie nogi, uważając, by nie wylać gorącego napoju. Nachylił się nosem nad kubkiem i wciągnął zapach owocowej herbaty tej, którą tak uwielbiał. Jednocześnie spojrzeliśmy na siebie, znad  parujących napoi. Gęsta para przeszkodziła mi w podziwianiu Jego radosnych, aczkolwiek lekko zmęczonych oczu.
- Przyjechałam tu, bo chciałeś…
- Porozmawiać twarzą w twarz. Tak, bo tylko to mi pomaga. – Przerwał mi nagle, opierając łokieć o kolano. Zdezorientowałam się, powoli marszcząc czoło. Spojrzałam w Jego kierunku, bardzo dyskretnie, żeby tylko nie zorientował się, jak bardzo mnie zdziwił. Podparł czoło o dłoń, odgarniając swoje loki na bok. Jeden niesforny loczek ponownie zjechał mu do oczu.  Blada twarz chłopaka była efektem wyczerpującego koncertu, który skończył się w środku nocy. Wyciśnięty z resztek sił, siedział zmaltretowany nieopodal mnie. Podkrążone oczy informowały mnie, że pomimo tych kilku godzin, które przespał przy mnie, niewiele sił pomogło mu to zregenerować. Ogrzewał policzki parą wylatującą z kubeczka, wpatrując się melancholijnie w taflę napoju. Przekręciłam szyje w lewo, w stronę szyby i czekałam cierpliwie na dalsze, ciche słowa z ust Styles’ a. Zamilkł jednak, jak zaczarowany i powiódł spojrzeniem tam, gdzie ja. Na zatłoczone ulice Sydney. Zanurzyliśmy się w ciszy razem.
- Nie rozumiem, co to, że siedzę przed tobą, zmienia. Mogliśmy porozmawiać przez telefon. Wtedy również starałbym się ci pomóc. – mruknęłam, wypuszczając powietrze ustami.  Od cieplutkiej cieczy zrobiło mi się odrobinę gorąco. Aromat owocowej herbaty unosił się między mną, a postacią Harry’ ego siedzącego wygodnie obok mnie. Szara koszulka zakrywała Jego umięśniony brzuch, a luźne, czarne spodnie dresowe łaskotały lekko moją stopę, ułożoną obok nóg chłopaka. Milczał, jak zaklęty, jakby usilnie próbował zwiększyć moje niedoczekanie. Wiedział, że bardzo intryguje mnie tor tej rozmowy. Wpatrywał się w swój kubek, jakby herbata była naprawdę fascynująca. Zanurzyłam wargi w czerwonym napoju, parząc wrażliwą skórę ust. Zmrużyłam oczy, pocierając wargi, aż pobielały. Harry podniósł oczy. 
- Samą rozmową telefoniczną nie jesteś w stanie mi pomóc. Pomagasz mi obecnością.
Zadygotałam na sam dźwięk tych słów. Nie wiem, co było tak poruszającego w barwie tego tonu. Mogłam silić się na to, że usłyszałam w Jego słowach tęsknotę. Powiedział to tak cichutko, że gdyby odgłosy uliczne były odrobinę głośniejsze, nie usłyszałabym nic, co Harry wymamrotał. I dlaczego, na litość, pomyślałam sobie, że to, co wypełzło z Jego ust, było przepełnione tęsknotą? Czy ja czasem nie robię sobie niepotrzebnych złudzeń? Tęsknota? Wolę jednak nie mieć takich omam, mogłabym się tak niemiło zdziwić. Przecież zawsze tak idealnie mnie zaskakiwał. Harry był znany z nieoczekiwanych gestów i nieprzewidywalnych słów. Był jak tornado. Nigdy nie potrafiłam określić kierunku, którym podążał...
- Nie mogę być cały czas. I przede wszystkim, nawet nie wiem, jakie masz kłopoty. Co cię dręczy. Co się dzieje, i dlaczego sobie nie radzisz, Harry. – Kolejny raz poparzyłam język, tym razem umyślnie. Sparzyłam usta, zaciskając  szarawe, szczypiące oczy. Przylgnęłam skronią do zimnej powierzchni okna. Zmroziło mi myśli, a właśnie tego potrzebowałam. Chwili udręki, gdy jedynym problemem jest brak sił, by odstawić skórę od chłodu. Poruszył się nieznacznie, ocierając kolanem o moje. Drgnęłam, przytrzymując swoją herbatę, by nie wylała się na nasze nogi.  Harry przymknął powieki, upijając łyk herbaty i westchnął. Oparł tył głowy o ścianę, dając mi dogodne warunki do obserwowania Jego szarej, zmęczonej twarzy. Firanka zatańczyła, popchana przez napływ ciepłego powietrza z zewnątrz.  Gwar ulicy wtargnęł szybko przez uchylone okno, przy którym siedzieliśmy i wdychaliśmy zapach perfum, owoców, słońca i herbaty.
- Ja sam nie wiem, co mi się dzieje, Am. Ja jestem chyba zmęczony. Tak zwyczajnie zmęczony tym ganianiem po całym świecie. Mam dość skakania po scenie z mikrofonem w łapie. Mam dość ciągłych prób. Potrzebuję spokoju. I… - zamilkł na chwilkę, jeżdżąc paznokciem po fakturze jasnego, zdobionego fikuśnymi wzorkami kubka.  Uniósł brew, jakby nagle zaczął zastanawiać się, co mruczy. Zerknęłam na Niego ukradkiem, spod kurtyny swoich ciemnych włosów, nieoczekiwanie zjeżdżających na nos. Harry walczył. Nie wiedział, czy mówić dalej. Włosy ponownie spadły mi na czoło. Odrzuciłam je prędko na bok, nie spuszczając wzroku z chłopaka. Brwi mu zadrgały. – A ten spokój czuję, gdy jesteś obok.  Wiem, że wszystko, czego potrzebuję, jest obok. Nad wszystkim panuję...– wychrypiał na wdechu, złapał haust powietrza i rozluźnił się, kładąc rękę na brzuchu. Odetchnął, zjeżdżając lekko z zimnej ściany.  Naprężyłam nogę, bojąc się, że jeśli zjedzie jeszcze niżej, zwali nas z hukiem na podłogę. Dzielnie trwaliśmy na parapecie w dalszym ciągu, wsłuchując się uważnie w dźwięk zatrzaskiwanych samochodowych drzwi dobiegający gdzieś z dołu.  Profil  Harry'ego odbijał się szybie, tworząc na niej kolorowe maziajki.
Kto powie mi, gdzie uciekła obojętność? Teraz zadręcza inną dziewczynę, która żyje gdzieś na tym świecie, tak? Nie byłam przygotowana na takie słowa z ust chłopaka zjeżdżającego ze ściany, tego zmęczonego, o szarej twarzy i posiniałych ustach Harry'ego. Dlaczego tak perfidnie kłamie mi prosto w twarz? Przecież te kilka dni temu, gdy słaniałam się po Jego pokoju hotelowym, traktował mnie z najwyższej klasy oschłością. Strach było spojrzeć w zielonkawe oczy, żeby tylko nie dostrzec tych czarnych, smutnych pokładów przedmiotowości. Dlaczego teraz, tak nagle, ładuje mi dużą dawkę kłamstw?  Mówi tak czułe rzeczy, zupełnie kłócące się z tym, co dawkował mi jeszcze niedawno...Przecież mnie tym zniszczy… Bo to są kłamstwa, prawda? Kłamstwa niszczą wszystko! 
- Jesteś po prostu znużony tym ciągłym tłokiem. Przydałyby ci się wakacje, co? – zmieniłam tor rozmowy, lekko speszona poprzednimi słowami wycedzanymi przez bruneta. Spojrzał na mnie podejrzliwie, przenikliwymi, zielonymi oczyskami. Połapał się, że zmroził mi serce tym „ Czuję spokój, gdy jesteś obok”. Po Jego sinych ustach przebiegł cień uśmiechu. Spuściłam oczy, znerwicowana potajemnie. Sam sprawił, że ignorancja z Jego strony wprawia mnie w przerażenie, prawda? Dlaczego teraz nagle dziwi Go fakt, że reaguję spiętymi mięśniami, gdy zapodaje mi słowa znaczące tak wiele? Przecież te słowa prawie zwaliły moje ciało z parapetu. Czy On naprawdę nie widzi, jak łatwo mnie zakrztusić powietrzem?
- W moim przypadku, o wakacjach mogę sobie jedynie pomarzyć. – westchnął ciężko i wyprostował się. Przycisnęłam kubek, jeszcze lekko ciepły, do piersi. Spuścił nogi z parapetu i zamachał stopami, jak mały chłopczyk. Potrząsnął głową, wprawiając błyszczące loki w ruch. Ułożyły się ładnie, odsłaniając skrawki Jego policzków. Znów zapachniało marzeniem. Tak ulotnym, że zachciałam je złapać, by już nigdy ode mnie nie odfrunęło. Schyliłam się, odstawiając kubeczek na podłogę. Powróciwszy do poprzedniej pozycji, zagryzłam wargę i sięgnęłam dłonią w stronę pleców bruneta.  Nie podniósł oczu. Poklepałam Go leciutko i zbliżyłam się, by oprzeć głowę o Jego ramię. Bez najmniejszej reakcji wpatrywał się w swoje zwisające, bose stopy. A wiecie czym pachniało? Marzeniem, prawda?

Spojrzałam zdezorientowana na podłogę i nastawiłam ucha. Włożywszy zakładkę między dwie stronice książki, którą znalazłam na stoliczku nocnym Harry'ego, wyprostowałam się jak struna i nasłuchiwałam. Do moich uszu dopływały dziwne, dość niezidentyfikowane dźwięki, absolutnie bardzo zastanawiające. Styles nie mógł wydawać tych dźwięków. Odkąd godzinę temu wyszedł na próbę, trzaskając drzwiami, zaszyłam się w fotelu i próbowałam się uspokoić. Jeszcze wczoraj tak pięknie opierałam się czołem o Jego ramię, spokojna i melancholijnie uśpiona czułością, prawda? Wtedy pachniało słońcem, jaśminem, a po pokoju latały cząsteczki szczęścia. Kładłam się spać, tuż obok Niego, na ustach mając niemą prośbę, by kolejny dzień również przyniósł te ciepło w powietrzu i gestach. Gdzieś w zakamarkach podświadomości, gdy układałam głowę na poduszce, obawiałam się, że rano mogę spotkać tego oschłego Harry’ego. Błagałam litościwie, bym nie musiała zmagać się kolejny raz z Jego zimnym, pustym, przeszywającym i rozrywającym spojrzeniem. Tak bardzo chciałam, żeby pachniało marzeniem i szczęściem. Zbyt mocno spodobał mi się taki kochany Harry. I zbyt mocno nie chciałam na nowo stawać twarzą w twarz z bezwzględnym, zimnym piosenkarzem. Nie wiem, jak to się nazywa. Jacob mówi, że to kobieca intuicja. Nie mam pojęcia, czy to ta intuicja, czy zwyczajnie wywołałam wilka z lasu… Fakt faktem, gdy dziś rano przetarłam oczy, lekko niepewna odwracając się w stronę bruneta, poczułam, jakby ktoś wylał mi na głowę wiadro wody z Arktyki. Odepchnął mnie swoim niemiłym spojrzeniem. Obłożył moje serce okładem z lodu, powoli sprawiając, że zastygałam myślami i ciałem. Otwierałam już nawet usta, by ładnie się z nim przywitać. Zamarzłam jednak z otwartą buzią, patrząc jak odpychającym wzrokiem kończy nasze powitanie. Przewrócił się na plecy, zakomunikował mi szeptem, że wychodzi na próbę. A potem zostałam sama w wielkim łóżku, pobita słowami, gestami i wzrokiem. Zatrzasnął się za mahoniowymi drzwiami od łazienki, częstując moje uszy delikatnym szumem wody, gdy brał poranny prysznic. Zacisnęłam palce na prześcieradle, marszcząc je i ledwo powstrzymując się, by go nie porwać na strzępy z bezsilności. Spojrzałam ze zwątpieniem na sufit i czułam, jak oczy zaczynają mnie piec. Poderwałam dłonie do twarzy, zakrywając policzki, po których zaczęły płynąć łzy. Kilka z nich połknęłam, oddychając niemiarowo i szybko, jakby ktoś rzucił mnie na łóżko po wyczerpującym biegu. Przekręciłam się na bok, lądując twarzą, wciąż ściskaną przez dłonie, na poduszce, gdzie jeszcze kilka minut temu, może jedną, może dwie, leżały Jego ramiona. Zaniosłam się donośniejszym szlochem, czując zapach perfum chłopaka, przedzierający się do mojego nosa, gdy wzdrygałam się przez fale łez. Zaciskając zeby, naciągnęłam na głowę kołdrę. Szlochałam w ciemnościach, szczelnie odizolowana od tego, co jest poza czeluściami kołdry. Starałam się uspokoić oddech i przestać płakać. Wystraszona tym, że zaraz może wyjść z łazienki i odkryć, jak moczę mu poduszkę słonymi kroplami, zacisnęłam usta i oczy. Szlochałam jeszcze lekko, gdy drzwi od łazienki skrzypnęły. Słyszałam bose kroki po panelach i odgłos zapinania rozporka od spodni. Nie wystawiłam  nawet nosa spod kołdry. Wciąż kurczowo zaciskałam palce na prześcieradle, zagrożonym przerwaniem wszystkich nitek pod działaniem moich paznokci. Ukrywałam się, udając, że śpię. Nie drgnęłam nawet wtedy, gdy jedna z łez zjechała mi po szyi i sprawiła, że zadrżałam. Trwałam i znosiłam gehennę, dławiąc się cicho spływającymi kropelkami. Kiedy szepnął gdzieś koło łóżka, że wychodzi na próbę, nie wie, kiedy wróci, a potem  drzwi trzasnęły, wiedziałam, że zostałam sama. I to był moment, kiedy odrzuciłam kołdrę z impetem, łapiąc łapczywie powietrze. Na chwilę zastygłam w bezruchu, obserwując białą ścianę przed sobą. Potem znów zaniosłam się szlochem. I spytałam się w myślach – „ Dlaczego nas ranisz?” Ale On, zbiegający pewnie po schodach hotelu, nie odpowiedział mi.
Dlatego właśnie twierdze, że tych dźwięków nie może wydawać Harry, którego nie ma tu już dobrą godzinę. I szczerze, bardzo mi  z tego powodu przyjemnie. Szare, smętne myśli napawają mnie, gdy tylko pomyślę sobie, że zaraz stanie w progu. Zacierał we mnie resztki nadziei. Tak strasznie bałam się spojrzeć mu w twarz. To okropne uczucie, łaknąć Jego spojrzenia, pragnąc, widoku twarzy. Jednocześnie drżeć na samą myśl, że zastanę to okropne oblicze, to zimne, zatrważająco przykre. Czy On nie zostanie sam, calkiem sam, gdy nadal będzie tak robił? Zostawię Go samego, tak jak kiedyś On mnie, prawda? Przecież nie wytrzymam tego długo. Będę musiała nauczyć się oddychać zwykłym powietrzem? Oddychanie marzeniem było lepsze, to wiadome.
Z letargu wyrwał mnie ten napawający strachem odgłos. Westchnęłam niefajnie, marszcząc brwi i jeszcze bardziej skupiając się na dźwiękach. Intrygowały mnie te dziwne szmery od samego początku. Z każdą chwilą jednak sprawiały, że spinałam się mocniej.  Wreszcie odłożyłam książkę Harry’ego na okrągły stoliczek postawiony obok szerokiego, wygodnego fotela, na którym to siedziałam w kuckach. Poprawiłam rozwalający się koczek z kosmykami włosów wystającymi we wszystkie strony spod gumki, przechadzając się niepewnie po środku apartamentu. I oczywiście bardzo intensywnie wytężając słuch. Dryndało cały czas, nieustannie, w dalszym ciągu napawając ciekawością. Wreszcie, kiedy podeszłam niepewnie do brzegu łóżka, zdałam sobie sprawę, co to tak piszczy i intryguje. A był to mój telefon zachomikowany w skórzanej, brązowej torbie, która skryła się pod sportową, granatową bluzą Harry’ego. Uderzyłam się lekko dłonią po czole i pognałam prędko przez środek pokoju w stronę szafy. Szarpnęłam materiałem pachnącym Styles’em, wepchnęłam go pod pachę, a potem z szałem w oczach zaczęłam odsuwać zamek torby. Gdy wreszcie wyciągnęłam czarny, dotykowy telefon z zakamarków kieszeni, dostrzegając, kto się do mnie dobija, uśmiechnęłam się szeroko, ukazując zęby.      Odebrałam bez zastanowienia.
- Mycha? – zabrzmiało pod drugiej stronie, a ja wręcz zaczęłam pęcznieć z radości. Uśmiechałam się szeroko do lustra, przed którym stałam, przyciskając do piersi bluzę Harry’ego, zdmuchując włosy z czoła.
- Jacob, tak mi ciebie brakuje! – wydyszałam prędko, kiwając głową, choć tego zapewne nie mógł dostrzec. Westchnęło mi to cudne stworzenie w słuchawce, aż lekko zachichotałam pod nosem. Zamilkł na  chwilę, a po kilku szmerach usłyszałam jak przycisza radio w kuchni. W kuchni, bo u niego zawsze w kuchni gra radio.
- Mycha, mi ciebie tez bardzo brakuje! – odezwał się wreszcie, a ja odłożyłam granatową bluzę do szafy. Nie przestawałam uśmiechać się do samej siebie. Tak dobrze było usłyszeć jego pozytywny głos po drugiej stronie. Świadomość, że jest gdzieś tam, w tym dalekim, ukochanym Londynie sprawiała, że na moment robiło mi się smutno. Tęsknota w naszym przypadku i w takich okolicznościach była pewna. Był mi potrzebny do życia tak, jak powietrze, słońce i woda. Był mi potrzebny i nikt nie śmiał tego podważać. – Siedzisz w tej Australii już dobre cztery dni, a nawet nie raczyłaś wybrać mojego numeru. Powinnaś się wstydzić, małpo. A widziałaś chociaż kangury? – Słyszałam po głosie, że się uśmiecha. Uśmiechałam się i ja. Pomimo bólu szczęki, nie mogłam przestać.
- Nie widziałam kangurów, Jake. Ja nie widziałam nic, poza swoim pokojem hotelowym. Smutna prawda, prawda? – mruknęłam żwawo, przechadzając się w stronę okna. Westchnął mimowolnie, a ja przysiadłam na skrawku tego cudnego parapetu. To chyba jedyne miejsce, gdzie mogę siedzieć godzinami. I nie przeszkadza mi to w ogóle. Te australijskie ulice są wyjątkowo interesujące. Otworzyłam okno i oberwałam po policzkach gorącym, parnym powietrzem. Słońce przyjemnie opatuliło moje nadgarstki, gdy przytrzymywałam się ramy okiennej i spoglądałam na ulice.
- Tak się składa, moja mała, że nie muszę dzwonić do ciebie, żeby wiedzieć, co u ciebie się dzieje, tam, w tej Australii.
Zaciekawiłam się, przymrużając oczy i spoglądając wysoko, wysoko w górę. Słoneczne promyczki tańczyły zgrabnie po mojej skórze. Słońce straciło swoje uroki, gdy zbyt mocno zaciekawiłam się tajemniczymi słowami Jacoba. Milczał, cwaniak, sprawiając tym samym, że coś niepokojącego zagotowało się w mojej podświadomości. Perfidnie wykorzystuje to, że mam jego głos jedynie w słuchawce. I nie mam możliwości przywalić mu przedmiotem, który akurat mam pod ręką, by zaczął paplaninę.
- No, wiem na przykład, że fajnie siedzi ci się ze Styles’em na parapecie…
Zmarszczyłam brwi. I usta. Zasępiłam się potężnie, zjeżdżając jedną nogą na podłogę i przytrzymując się przed zjazdem na posadzkę.
- O czym ty mówisz? – Postawiłam pytanie, wielce zaciekawiona. Zmęczona rażącym słońcem, zjechałam spojrzeniem w stronę głębi pokoju. Mahoniowy stoliczek, gdzie poniewierała się książka Harry’ego, niedawno obracana w moich palach. Fikuśne cienie rzucane przez smugi światła na panelach. Uchylone drzwi od łazienki, które zostawił tak Harry, wychodząc w pośpiechu na próbę, gdy łkałam w Jego poduszkę.
- Nie wiem, czy masz świadomość, ale zdjęcia twoje i Harry’ego, siedzących na parapecie w hotelowym pokoju, widnieją teraz na prawie każdej okładce. Każde czasopismo pisze o tym, jak Styles pomieszkuje sobie z tajemniczą brunetką w hotelu. Rankiem nawet słyszałem w radiu głos faceta, który rozwodził się na temat tego, co ty tam u niego robisz…
Dalej już nie słuchałam. Więcej słów, przez które cierpię. Zastanawiam się, co jeszcze usłyszę. I co będzie w stanie sprzedać mi uderzenie w policzek z taką siłą. Wolę sobie nie wyobrażać, naprawdę, jakie zielone oczy spojrzą na mnie zadręczająco, gdy ich właściciel wróci do tego pokoju. Głębiej wracałam po więcej, pragnąc i prosząc, bym oswoiła się z tym, co zostanie mi podarowane. I miałam tu na myśli przyzwyczajenie się do tego, że gdy tylko Harry stanie w progu, zegnie mnie swoim wzrokiem pełnym pretensji. Mogę wracać pod kołdrę, by płakać?
- Słodki Jezu, paparazzi jest… - jęknęłam, wykrzywiając twarz w bólu i podrywając ramiona. Odwróciłam się i z niesmakiem spojrzałam na okno, z trzaskiem je zamykając. Zasłoniłam zasłony energicznym ruchem. Zacisnęłam oczy i upadłam bezwładnie na fotel, podciągając nogi pod brodę. Jacob milczał. I wiem, że bardzo wymownie.
- Wracaj tu, mycha. Na co ty tam, co? Dobrze ci radzę, wracaj…
- Jacob, jak ja mam wrócić… Powiedz mi, jak ja mam wrócić, skoro potrzebuję Go z całych sił. – wystękałam, opierając czoło o kolana. – Pomimo tego, jak mnie traktuje, jak chodzi ciągle przygaszony i zły, jak tłamsi mnie swoimi obojętnymi oczami, potrzebuję Go. Totalnie jestem od niego uzależniona. I bardzo się o Niego boję, bo nigdy w życiu się tak nie zachowywał! – Ostatnie słowa wypowiadałam, plując łzami, które zaczęły spływać mi po cichu po policzku, aż do warg. Rękawem czarnej bluzki przetarłam usta i policzki, pociągając nosem.
- Omamił cię, a teraz cię jeszcze wykorzystuje. – Zabrzmiało w ustach szatyna, aż mocniej ścisnęłam słuchawkę. Zignorowałam to, co odważył się wypowiedzieć. Ciemności zalewające pomieszczenie ze względu na to, że odcięłam dopływ słońca płachtami z zasłon, sprawiały, że zrobiło mi się zimno i nieprzyjemnie.
- Jeszcze nie wracam, Jake. Nie dzwoń do mnie. Nie jestem dobrym rozmówcą. Trzymaj się i pozdrów Londyn ode mnie.
- Zrób zdjęcie kangurom, mycha. I nie płacz tak dużo.
Zraniłam go z wielką pewnością, gdy tak gwałtownie zakończyłam połączenie. Nie miałam siły patrzeć na skąpane półciemnością pomieszczenie. Zamknęłam prędko oczy, wzdychając przeciągle i wypuszczając nogi z własnych objęć. Spuściłam dłonie po bokach fotela i nie wiedziałam, co dalej. Mam oddychać, prawda? Żeby podtrzymać pracę serca. Żebym mogła żyć. Tylko nasuwa się podstawowe pytanie, czy ja mam w ogóle ochotę żyć. Wszystko mi było jedno, czy wsysam pomiędzy spierzchnięte wargi powietrze, czy odcinam mu drogę. Mogłabym zacząć dusić się z braku tlenu, ale na pewno nie otworzyłabym nawet oczu. Nie miałam na to siły. Wszystkie wyparowały gdzieś daleko, daleko, kiedy zdałam sobie sprawę, że znów wyłowię na twarz Harry’ego ponure oblicze. Co ja zrobię, gdy zaraz wparuje do tego zalanego ciemnościami pokoju? Jak będę mogła spojrzeć w zielone tęczówki, niemal stuprocentowo pewna, że znów dostrzegę w nich przygaszone iskry. A one nie miały prawa przygasać! Nigdy. Strach znów opatulił szczelnie moje ramiona. Poddawałam się  machinalnie. Siąknęłam smutek i gorycz. Niedługo ta mieszanka zacznie ze mnie wyciekać. I nawet kangury mi nie pomogą. Nie pomoże mi fioletowe niebo Sydney. Iskry w tęczówkach Stylesa. Nie pomoże mi jaśmin zasypiający na poduszkach. Nie pomoże mi nic. 

czwartek, 24 maja 2012

Czwarty


Rozdział dedykowany Kredce! Moja droga, nawet Cię nie znam, ale zdążyłam zauważyć, że regularnie tu wpadasz i komentujesz. Każdy Twój komentarz wyławia mi na twarz piękny uśmiech, a miłe słowa sprawiają, że od razu chce mi się pisać dalej. Serdecznie dziękuję Ci za każdą opinię, komplementy oraz za wytrwałe śledzenie losów Amiry i Hazziątka. Jest mi niezwykle miło, że tu trafiłaś, i co najmilsze,  że zostałaś! Mam nadzieję, że dalsze przygody moich bohaterów sprawią, że będziesz dalej z radością czytała o tym literki bazgrane przeze mnie. Pozdrówka! 


        Zmrożona przez strach i czyjeś  koniuszki palców na swoim ramieniu, zamarłam pomiędzy ciemnościami pokoju, a blaskiem księżyca dobijającego się przez szybę, do której wciąż przylegałam. Zachłysnęłabym się wdychanym powietrzem, ale najpierw zmuszona byłam przytrzymać się resztkami sił przy życiu.  Uczucie serca, które w krótką chwilę zatrzymuje się z lekkim szarpnięciem, a potem zaczyna szybciej obijać się o żebra - przerażało. Odchyliłam wargi, łapiąc oddech i zaciskając palce na marmurze parapetu.  Zimno przebiegające wzdłuż pleców atakowało skrawki skóry.Nieprzyjemnie wbijające się fragmenty parapetu drażniły spowite zimnem uda. Ból kręgosłupa i karku był sprawiedliwy po tym, jak nieświadomie zasnęłam mocnym snem na parapecie, uśpiona zapadającymi ciemnościami za taflą szkła.  Obserwowanie zbliżającej się nocy, chłód ściany za plecami, ciche odgłosy miasta, wkradające się do hotelowego pokoju przez uchylone okno. Zapach męskich perfum należących do dobrze znanego mi kędzierzawego młodzieńca, specyficzna woń nocy jednej z ulic w Sydney. Choćbym bardzo starała się nie usnąć, moje powieki same opadły. Nawet nie wiem, gdy zjechały w dół.  Tak całkiem nieoczekiwanie, kiedy umierałam, konałam,  myśląc o niewartych uwagi rzeczach. Myśląc o tym, o czym absolutnie nie powinnam zaprzątać sobie słabej głowy. Powinnam uznać za cud to, że nie zjechałam gwałtownie  i z hukiem na podłogę i przespałam na tym parapecie kilka godzin, bez lądowania na zimnych, drewnianych panelach. Jak udało mi się spać spokojnym snem, mając przy uchu cichutkie szmery uliczne? Jak udało mi się pływać w ramionach Morfeusza, gdy w głowie  myśli tańczyły tango... Poderwałam głowę do góry, sapiąc głośno i czując wpadające kosmyki włosów do ust. Z minuty na minutę rosło we mnie przerażenie, a ciśnienie podnosiło się niezwykle  szybko. Nie wiedziałam, czy serce nadal mi bije. Czy nie zostało samoistnie zamrożone w lód. Ocucona, zdławiłam strach, czując szybko pulsującą w żyłach, spienioną krew. Obudzona zostałam spokojnie, momentalnie jednak doznałam szoku spowodowanego zdezorientowaniem i cichą ciemnością naokoło. Ciemność wszędzie, przy każdym skrawku firany, przy najmniejszym kawałku stołu. Jak mogłam próbować jasno myśleć, w tej okropnej ciemności... Nie widziałam nic. Na samym początku obserwowałam jedynie czerń i szarość. Bez zastanowienia, jedną dłonią przylgnęłam do szyby, bojąc się zjechania z parapetu.  Asekuracyjnie zacisnęłam paznokcie na parapecie, niezwykle mocno się go przytrzymując. Drugą zaś, zupełnie nieprzemyślanie, zacisnęłam na koszuli osoby, która stała obok mnie. Po zdrętwiałych udach przebiegł nieprzyjemny dreszcz, gdy w amoku, zagłuszona przez własny oddech, próbowałam usiąść wygodniej. Nie wiedziałam, co się dzieje wkoło mnie. Co się dzieje ze mną.
- Spokojnie.
Zastygłam w bezruchu, słysząc cichy pisk, gdy moje palce przejechały po szybie. Zamknęłam usta, uspokajając oddech. Poluźniłam dłoń na miękkim materiale koszuli opinającej klatkę piersiową chłopaka. Moją głowę wypełnił spokój. Tak na drobną chwilę, prawda? Zaraz ucieknie, jestem tego pewna!  Wycedziłam gorące powietrze, marszcząc  czoło. Stał tuż obok, cały czas dotykając dłonią mojego ramienia. Palce ułożone delikatnie na kołnierzyku mojej koszuli, ciepłe opuszki dotykające skrawka  sztywnej, boleśnie zgiętej szyi. Harry? Pachniał sobą i zapachem sceny. Chciałabym dożyć momentu, gdy to pomieszczenie zaleje światło lampy. Tak strasznie brakowało mi oddechu, gdy nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Tak kompletnie oddalałam się od życia. Przecież słabłam z minuty na minutę, coraz mocniej blednąc. Nie umiałam puścić skrawków koszuli. W blasku księżyca, po podniesieniu brody w górę, dostrzegłam Jego twarz. Nie patrzył na mnie. Zburzyłam coś, co pozwalało mi trzymać się resztkami sił. Rysy twarzy opatulone loczkami, szare oblicze rozjaśnione nieznacznie nocną gwiazdą. Był zmęczony, zamyślony i spokojny. W melancholii trwał obok mnie, nieobecny wzrok kierując na Sydney, przy którym nieświadomie zasypiałam. Tak strasznie mętnym wzrokiem obserwował  to, co kryły ulice za szybą tego okna. Co On tam zobaczył... W ciemnym spojrzeniu skierowanym na nocny widok Sydney nie odnalazłam obojętności.  Harry nie atakował mojego serca lodem, tak jak robił to wtedy, gdy w oczach skrywał przedmiotowość. Miliony zwątpień uciekły gdzieś, rozpłynęły się w ciemnościach tego pomieszczenia. Wymsknęły się cichutko przez szczelinę okna, zostawiając mnie sam na sam z zielonookim.  Przecież się bałam. Że gdy tylko wróci, znowu dobije do mnie okropna dawka obojętności. Bałam się tego ciosu tak samo, jak ciemności. Powrót Harry'ego do pokoju hotelowego zwiastował dwie rzeczy - radość i niepewność. Radość kryła w sobie niezliczoną ilość drobnych powodów, dlaczego tak bardzo wyczekiwałam Jego osoby. Największym powodem był oczywiście fakt, że dostarczy mi swojego słodkiego zapachu, bez którego nie umiałam normalnie oddychać. A niepewność? Łapała mnie za chudą dłoń, kiedy tylko uświadamiałam sobie, że Harry znów może zadźgać mnie swoim zielonym, pięknym spojrzeniem nasączonym goryczą i obojętnością. Radość i niepewność - to nie była udana para...Mrugnęłam oczami, przełykając ślinę. Nie było tu ze mną chłodnego, oschłego Harry'ego.  Chłopak stojący obok, trzymający dłoń na moim ramieniu był moich Harry'm. Wyprostowałam dłoń, dotykając opuszkiem palca jednego z guzików na Jego brzuchu. Rozluźnił szyję i spuścił głowę, zerkając w moją stronę. Błyszczące źrenice i zielone tęczówki nawet w takich ciemnościach sprawiały, że zasychało mi w gardle. Przełknęłam niedosłyszalnie ślinę, podciągając się bliżej ściany. Wzdrygnęłam się od chłodu szyby, ściany, marmuru, spojrzenia, które nagle zaatakowało mnie zobojętniałym smakiem. Zamroczyła mnie gorycz. Mój Boże. Obojętność to paraliż duszy. Zwiędłam. 
- Zasnęłaś na parapecie. Koncert się skończył, ja… - wycedził tak cicho i tak zachrypniętym głosem, że musiałam poświęcić wiele sił, by nie zatkać uszu.  Wrócił NIE mój Harry Styles. Znów wtargnęło w Niego czyste zło. Dawkujące mi bolesne ilości goryczy i przykrości. Kolejny raz wstrząsnęło   ramionami od chropowatych słów, które podarował mojemu słuchowi. Zadrżałam jawnie, plątając się we własnym, niespokojnym oddechu. Umilkł właśnie w tym momencie, gdy przetrzepało mną porządnie. Spuścił głowę jeszcze bardziej, obserwując mnie bacznie. Oderwałam palce od koszuli bruneta i przetarłam dłonią po swoich ramionach.  Wystraszyłam się Jego trawiastych oczu. W żadnym wypadku nie były czułe... Nie były kochane. Nie były moje! – Jestem zmęczony… Chodź. – I nim zdążyłam ostatni raz przejechać szarymi tęczówkami po widoku zalanych nocą ulic, dłonie Harry’ego wślizgnęły się zwinnie pod moje kolana i plecy. Odepchnęłam do siebie smutek i przerażenie.   Tak na jedną, malutką chwilę, by nie trząść mu się w ramionach. Bardzo nie chciałam, żeby spytał mnie nagle, przeszywając wzrokiem, dlaczego się trzęsę. Jedynym sposobem było zamknięcie powiek i wyobrażenie sobie, że zielonooki wcale nie rani mnie swoimi spojrzeniami. Poszybowałam w górę, przylegając do Jego klatki piersiowej, a widok księżyca, lśniących neonów, gwiazd, rozmazał się. W tę jedną, krótkotrwałą sekundę, gdy frunęłam subtelnie w górę, obraz się zamazał. Widziałam szarawą plamę, bez wyraźnych, pięknych konturów Sydney. Utknęłam w Jego ramionach, przytrzymana ciepłymi dłońmi. Nie miałam możliwości zaprotestować, nie? Tak momentalnie przygarnął mnie do siebie. Zachłysnęłam się Jego zapachem, chcąc troszeczkę Go skosztować. Nigdy nie wiedziałam, co to znaczy umiar, jeżeli chodzi o Jego zapach. Zawsze łaknęłam jak najwięcej. Skołowana i nie do końca rozbudzona wiedziałam jedynie, że podgarnia moją głowę pod swoją szyję. Czołem otarłam się o Jego ciepłą szyję. Dotyk miękkiej skóry, tak tragicznie blisko mojej sprawiał, że nie udało mi się powstrzymać dreszczyków.  Zalała mnie fala ciepła od Jego skóry.  Objąwszy mnie ciaśniej, chwiejnym krokiem wkroczył w ciemniejszą część hotelowego pokoju. Uciszyłam swoje zaskoczenie, zamykając oczy i przylegając policzkiem do śliskiego materiału marynarki, którą założył specjalnie na koncert. Była tak przyjemnie chłodna. Łagodziła rozpalony policzek.   Niesiona w nieznaną mi z powodu ciemności stronę, zwisałam bezwładnie z Jego ramion. Przytulał mnie - fakt faktem, musiał, bo niósł mnie. Jednak nie musiał schylać głowy, by przysunąć ją bliżej mojego policzka, prawda? Teraz ponownie wygonił tę pieprzoną obojętność. Zwariuję. Jeszcze tylko troszeczkę, a naprawdę zwariuję. Mój Harry? Niósł mnie ten mój Harry...? Pachniał nocą, sceną, zmęczeniem. I wciąż marzeniem.


Nie uchyliłam powiek, wciąż zastanawiając się, czy sen trwa dalej, czy tylko śni mi się, że już nie śpię. Śni mi się, że się budzę? Potarłam nos o puszystą poduchę emanującą jaśminem. Aromat jaśminu, gdy zamykałam oczy i gdy je otwierałam. Jak będę zasypiać, gdy wrócę do Londynu, zostawiając  aromat  na tych poduszkach? Zimna powierzchnia materiału dawała ukojenie rozpalonemu policzkowi. Dobudzała mnie i odganiała resztki zaspania. Wyciągając gołe stopy na prześcieradle, ziewnęłam przeciągle, uchylając powieki. Porażające promienie słońca wsuwające się śmiało przez szparkę między zasłonami. Smuga słonecznego światła układała się na kołdrze, pod którą spałam. Bałam się, prawda? Odwrócić się w drugą stronę i sprawdzić niepewnie, czy leży obok. Tak jak kilkanaście godzin temu, gdy nieśmiało układałam głowę na swojej poduszce, leżącej tuż obok tej, na której miał zamiar spać On. Nie był skrępowany. Przecież pamiętam doskonale, jak bez najmniejszego zawahania odgarnął miękką, puszystą kołdrę i obserwując mnie spod byka, ułożył się wygodnie. Loczki rozłożyły mu sie wkoło głowy, a poduszka się wgniotła.  Poprawił czarne, dresowe spodnie. Podrapał się po gołym brzuchu i kładąc sobie rękę pod szyją, patrzył. Wtedy, jak taka mała dziewczynka, przejechałam zlęknionym spojrzeniem po pomieszczeniu, jakbym chciała wyłapać bystrym okiem paparazzi, kryjącego się za komodą, który tylko czyha, by zrobić zdjęcie wielkiej gwieździe i przerażonej brunetce. Przykleiłam się gołymi stopami do ciemnych paneli, czyli całkowicie postradałam wtedy zmysły i zapomniałam, że czas się przełamać? Pojedyncze loczki spływały mu na czoło. Nie zwracał na to uwagi. Obserwował mnie, jak stałam tępo przed łóżkiem, miętosząc satynowy sznurek od luźnych piżamowych spodni. Westchnął i właśnie tym cichym pomrukiem zmotywował mnie, żebym wreszcie przypomniała sobie o tym, że przecież umiem zebrać się na odwagę. Podwinęłam kołdrę i wskoczyłam, zanurzając nogi pod białą pierzynką. Jego zapach się uniósł. Przymryżyłam oczy. Czarne włosy rozsypały  się po rażąco białej poduszce, a wkoło rozniósł się zapach jaśminu i perfum Harry’ego, którymi ta poduszka przesiąkła, gdy poprzednie kilka nocy spał tu sam. Zesztywniałam, gdy ułożyłam się wygodnie i mogłam bez problemu lampić się na sufit. Czekałam, aż zgasi niemrawą lampkę wiszącą nad naszymi głowami. Ale lekka żarówka zakryta kremowym abażurem w dalszym ciągu rzucała na kołdrę delikatną, jasną poświatę, pozwalając mi obserwować nasze nogi, leżące blisko siebie. Wtedy poruszył się, szelest kołdry zmotywował mnie do otwarcia oczu. I ujrzałam Jego twarz nad swoją, zbliżające się ku moim policzkom loczki.  Zamarłam. Był tak bliziutko, że mogłam w spokoju policzyć mu zmarszczki mimiczne wokół oczu, których nabawił się od uśmiechu. Był ta blisko, że mogłam łaknąć Jego spokojny oddech, ślizgający się po moich policzkach. Drętwiałam z sekundy na sekundę, czując, jak rozstawione obok mojej głowy; dłonie, na których  się opiera, drżą.  Na chwilę zastygł z szyją zgiętą nieprzyjemnie i twarzą nad moją, obserwując moją reakcję, jakby bardzo ciekawił Go strach w moich szarych, dużych oczach. Umarłam na kilka  chwil, dokładnie obserwując Jego szczękę, nie ruszając się nawet na milimetr. Zamknięte, spierzchnięte malinowe usta. Zielone oczy i błyszczące, powiększone źrenice. I ani szczypty zobojętniałego, raniącego wyrazu. Zamrugałam, przełykając ślinę. Schylił się i przylgnął ustami do mojego czoła, uprzednio odsuwając trochę włosów na bok.
- Dobrej nocy, Am.
Chwilę potem lampka cicho brzdęknęła, gasnąc. Hotelowy pokój skąpał się w pachnących jaśminem ciemnościach. Zalało mnie ciepłe, przyjemne poczucie bezpieczeństwa. I zapomniałam na kilka chwil, tych przed snem, co to znaczy słowo „ obojętność”.
Ziewnęłam kolejny raz, odganiając od siebie obraz ostatniej nocy. Pokierowawszy szare, zaspane oczy w stronę smugi słońca, która w dalszym ciągu układała się pięknie na powierzchni kołdry, postanowiłam drgnąć. Względnie przygotowana na Jego widok za swoimi plecami, wstrzymałam oddech i przekręciłam się na plecy. Jak najciszej potrafiłam, chciała przekręcić się na boczek i poobserwować Go, jak śpi.  Wiedziałam, że ma bardzo lekki sen, dlatego każdy ruch musiał być wyjątkowo cichy, by nie wyrwać Go z przyjemnego  regenerowania sił. Podciągając sztywną kołdrę pod brodę, obróciłam się lekko w stronę, gdzie powinien spać. Zastałam jedynie małą karteczkę. Koniuszkiem palca przysunęłam kartkę bliżej siebie. Powstrzymując ziewanie, przeczytałam jej treść. Pochyłym, wyćwiczonym i fikuśnym pismem Harry zostawił mi informację, że jest na śniadaniu z chłopakami. Wciąż obowiązywały Go posiłki z zespołem. Na końcu dopisał, że w pokoju pojawi się, gdy tylko odciągną razem z chłopakami Nialla od talerza. Po poduszce potoczył się odgłos cichego śmiechu, wyrywanego spomiędzy moich ust. Tak trudno było mi oderwać ciało od jaśminowego materiału. Tak trudno było spotkać się z zimnością drewna na podłodze. Smuga słońca na kołdrze zmieniła się w wielką taflę, gdy szarpnęłam zasłonami w dwie różne strony. Stanąwszy w blasku rażącego słońca Australii, pokryła mnie gęsia skórka. Chwilę potem odwracałam szyję w stronę drzwi. Otworzyły się z cichym skrzypnięciem, gdy klamka naciśnięta została przez palce Styles’a. Zmrużyłam oczy, obserwując Jego sylwetkę. Śnieżnobiała koszula odkrywająca maleńki kawałek Jego torsu, przez niezapięte pod szyją guziki. Rękawy, jak zwykle miał w zwyczaju, podwinął do łokci. Zawsze wtedy mogłam do oporu obserwować Jego widoczne żyły. Czarny, skórzany pasek podtrzymywał szare spodnie, które i tak lekko spadały. Materiał białej, z pewnością wyjątkowo pachnącej koszuli wcisnął pod pasek. Ściągnęłam brwi, oblizując zaschłe, spierzchnięte usta. Serce tak na momencik wypadło z normalnego rytmu. Niedawno obudzona, sztywna i nie do końca świadoma, trzymałam się ściany, by nie upaść.  Stanął w progu i podnosząc wzrok z moich gołych stóp, zatrzymując go chwile na biodrach, zakończył podróż oczu, wgłębiając się w moje spojrzenie. Tak jak miałam w nawyku, zerwałam połączenie naszych źrenic, obawiając się odtrącenia i chłodu zamieszkującego od czasu do czasu w Jego tęczówkach. Nie wydawał się tym gestem zaskoczony. Zamknął drzwi. Ja zamknęłam oczy. Odkaszlnął, jakby niedługo miał się rozchorować, po czym słyszałam, jak szura butami o włochaty dywan. I stałam tak, wyobrażając sobie, że nie ma nic poza mną i słońcem. Sprężyny łóżka ugięły się pod ciężarem chłopaka.  Odkaszlnął po raz drugi, zirytowany lekko drażniącym Go gardłem. Promienie słońca tańczyły po moich policzkach i nosie. I stałam tak. Marząc o kangurach. I o Nim. 


Ostatnio Alevue zaczęła mi jęczeć, że nie nadąża za mną, bo tak szybko dodaję tu rozdziały. No, to się złapałam za głowę, uznałam całkiem poważnie, że rzeczywiście trochę za szybko gonię i się zawzięłam. Nawet pojedynczy skowyt Dariusza, że przydałoby się dodać nowy rozdział - nie zadziałał, o dziwo, bo przecież byłam bliska i całkowicie chętna ulec. 
Mam serdecznie dość. Ja się poddaję. Już kompletnie nie czuję się dobrze, gdy muszę wszystkie swoje mysli odnośnie Amiry i Harry' ego zapisywać na kartce na przerwach w szkole... Jestem tak ograniczona czasowo we wszystkim co robię, że nawet najciekawsze myśli musze skrobać na przerwach. Bo to jedyna chwila, kiedy nie robię czegoś ważnego. Jakie to przytłaczające, to sobie nie wyobrażacie.  A jeszcze te wścibskie oczyska ludzi z korytarza, którzy gdyby mogli, wyrwaliby mi te zapiski źrenicami... Jak nie umrę, to opublikuję całe opowiadanie. Jak nie umrę, pragnę podkreślić...
Plus - chyba się zakochałam, a nie wiem, czy wiecie, co to oznacza...Jak nie wiecie, to pół biedy. 

sobota, 19 maja 2012

Trzeci


      

Dla mojego rozbrajającego, jedynego na świecie Dariusza! Daria - jesteś takim małym promykiem słońca, który chociaż jest za chmurką, bo rzadko się kontaktujemy, to i tak rozświetla mi świat. Kiedy tylko nawiązujemy kontakt - rozwalasz mnie na małe kawałki swoją pozytywnością. I zazdrością o Harry'ego Stylesa! Nie bój się, maleństwo, nie zabiorę Ci Hazzy. Myślę, że od czasu do czasu dam Ci się z nim spotkać. Od święta może pozwolę Ci go pocałować w policzek... Dzięki, że mogłam Cię poznać, te dwa, trzy albo cztery lata temu...Sama już nie wiem, kiedyśmy się poznały. Wciąż trzymam w pudle na listy Twoje pocztówki. Nadal pamiętam nasze rozmowy, które całkowicie odbiegały od normy. I oczywiście, nigdy w życiu nie zapomnę opowiadań, które pisałaś i którymi doprowadzałaś mi do zadyszki z tych wszystkich westchnień... Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Na starą ciotkę, którą dla Ciebie jestem! Znaczy, zawsze Cię rozpieszczałam, jako chrześnicę, więc...Więc teraz nie powinnaś zabierać ciotce męża! Dziękuję za miłe słowa odnośnie mojego opowiadania. Podniosłaś mi bardzo samoocenę. Chwilowo, bo chwilowo, ale miło mi się zrobiło bardzo. Ten rozdział jest dla Ciebie, Maluchu, i liczę na to, że Cię nim nie zawiodłam. Soczyste buziaki i przytulańce! 


            Cichy trzask wyrwał mnie z lekkiego, nieprzyjemnego snu.  Drgnęłam delikatnie, zaciskając paznokcie na własnym sweterku. Nie otworzyłam oczu nawet na sekundę, sparaliżowana strachem, co mogę ujrzeć. Przycisnęłam ręce do swoich piersi, czując objęcia zimna na plecach. Podkuliwszy nogi pod brzuch, wracałam do  świadomości. Dryfując w świecie ciemności, nie uchylając nawet leciutko powiek, wsłuchiwałam się w to, co naokoło mnie. Cichy szmer, ledwo słyszalne, powolne kroki gdzieś w głębi pokoju. I odgłos wzdychania. Ten odgłos wzdychania, który słyszę zawsze, gdy On nie może znaleźć sobie miejsca.  Otworzyłam oczy, jak za pstryknięciem palca. Leżałam skulona na środku wielkiego łóżka, otoczona miękkimi poduszkami i rozkopaną, pachnącą Nim narzutą. Zacisnęłam usta, dając nieprzyjemnemu dreszczowi przebiec wzdłuż pleców. Z policzkiem przy materacu obserwowałam chłopaka stojącego nieopodal łóżka. Zdrętwiałe ciało nie słuchało się mnie absolutnie. Nie miałam najmniejszej siły, by podnieść zastałe ramiona z wygrzanego miejsca, w którym musiałam już trochę się poniewierać. Jego postać stojącą przy oknie, nonszalancko opierająca się o framugę, zaaferowana tym, co kryją ulice Sydney, przytrzymywała mój wzrok właśnie na sobie.Biała koszulka, którą miał na sobie, gdy witał mnie obojętnie w drzwiach, leżała przewieszona przez fotel. Brunet stojący przed taflą szyby prezentował mi gołe plecy. Poruszyłam nogami splątanymi z kołdrą. Drgnął lekko, zaciskając palce na swoim ramieniu. Zerknęłam niepewnie w tył, zauważając swoją walizkę stojącą nieopodal ogromnej szafy. Tak jak zostawił ją przed opuszczeniem apartamentu, teraz stała nietknięta do chwili obecnej. Poczułam, jakbym tkwiła na tym ogromnym, wysokim łóżku całe wieki. Tak jak ułożyłam się na łóżku zaraz po Jego wyjściu, tak dobudzałam zmysły w podobnej pozycji, przestraszona Jego obecnością. Zapachem. Widokiem drgających mięśni, gdy odwracał się w moją stronę. Moje delikatne próby wyswobodzenia się z długiego materiału zwabiły Jego wzrok. Szmer nagrzanego przez moją skórę materiału sprawił, że musiał domyślić się mojego wybudzania. Bezpowrotnie straciłam samą siebie w tej jednej chwili, gdy nasze spojrzenia się spotkały. Zastygłam w bezruchu, poluźniając uścisk na kocu.
- Wróciłem z próby, Am. Spałaś… - wychrypiał. Zamknęłam oczy, opadając głową na jedną z poduszek. Jej miękki materiał sprawił, że ponownie zachłysnęłam się Jego zapachem. Biała, pięknie wyszywana poducha przesiąknięta była zapachem perfum i skóry Harry’ego. Jak na moją zgubę… Jęknęłam niedosłyszalnie, próbując naciągnąć na głowę kołdrę, która uprzednio rozwaliłam po całej powierzchni łóżka. Chciałam się uratować, zanim będzie całkowicie za późno…
Wdzierający się we mnie wzrok nie pozostawił mi wyboru. Musiałam wreszcie oprzytomnieć. Musiałam przetrzeć oczy, poprawić skołtunione, czarne kosmyki, opadające na moje zmęczone ramiona w ogromnym nieładzie.  Odetchnęłam głęboko, podnosząc plecy i siadając niewygodnie na łóżku. Biała bluzeczka na ramiączka, pognieciona, podwinęła się, niechcący ukazując kawałek mojego brzucha. Poprawiłam materiał, zasłaniając skrawki skóry i zerkając zaspanym wzrokiem przed siebie. Zgrabnie ominąwszy Jego gołe ramiona, skupiłam się na oknie, przy którym uporczywie stał i za które namiętnie się wpatrywał. Zapadał zmrok, tak subtelnie poszarzając niebo. Zapragnęłam wychylić się bardziej na łóżku i wychwycić wzrokiem więcej krajobrazu Australii. Widocznie było mi to niedane… Zamiast pierzastego nieba pod oczy napłynął mi widok umięśnionej klatki piersiowej, gdy mój piosenkarz  przesunął się obok okna, przodem do mnie.
- Harry… - wychrypiałam. Nawet nie wiem, czy to usłyszał. Nawet nie wiem, czy tylko mi się nie ubzdurało, że to wydobyło się z moich spierzchniętych ust. Wycedziłam te słowa tak kompletnie nieświadomie. Jak naćpana. Jak stłamszona gorączką. Stał przede mną, w całej swojej okazałości, a ja tęskniłam. Jak mogłam tęsknić za czyimś ciałem, które mam na wyciągnięcie zdrętwiałej ręki? Przecież mogłam wychylić ciało i złapać Go za ramię. Przyciągnąć… A ja tak tęskniłam. Za Jego dłońmi, które pomimo niewykonywania ciężkiej pracy, zawsze były tak samo, lekko i przyjemnie szorstkie. Za oczami, tymi zielonymi, wielkimi zwierciadłami, gdzie zawsze mogłam dostrzec iskry.  Nieważne, czy były to iskry gniewu, radości, miłości. Były Jego, a to się liczyło, prawda? Te maleńkie iskierki energii, unikatowe światełka, które niezależnie od tragizmu sytuacji, wprawiały mnie w odrętwienie z miłości.  Tęskniłam niewyobrażalnie boleśnie za miękkimi wargami, które dotykać mogłam jedynie opuszkami palców. Niezależnie od tego, czy wolno mi, czy nie – tęskniłam każdym skrawkiem ciała. Ze wszystkich sił.
Zatarłam ślady tęsknoty, oblizując usta. Miały smak smutku?
- Musiałaś zasnąć zaraz, jak wyszedłem, nawet nie zdążyłaś się rozpakować – zauważył cicho, drapiąc się po brzuchu. Skórzany, czarny pasek przytrzymujący dżinsy na Jego biodrach pięknie komponował się z opalenizną umięśnionego brzucha. Stał niepewnie, wpatrując się w dywan. Nie odzywałam się nawet szemranym szeptem. Jedynie pochłaniałam Jego sylwetkę łapczywym wzrokiem, bojąc się, że zaraz ponownie gdzieś wyjdzie, zostawiając mnie ze zbolałą miną, całkiem samotnie. -  Dobrze, że przyjechałaś. – mruknął, nie patrząc na mnie. Za to ja zerkałam w stronę szarej twarzy otoczonej loczkami, bardzo uważnie. W obecnej chwili zapamiętywałam każdą najmniejszą rysę twarzy chłopaka. Każdy zabłąkany loczek, spadający na Jego czoło zdawał się prosić, by go odgarnąć. Trwałam w bezruchu zastanawiając się, kiedy wreszcie odważę się poruszyć ciałem.  Zastygła kompletnie, nie miałam odwagi poruszyć nawet jednym palcem u stopy. Bałam się swobodnie wypuścić powietrze spomiędzy ust. Dusiłam się, chociaż na mojej twarzy widniał niewyobrażalnie idealny spokój. W oczach jednak można było dostrzec strach. Ten bez poparcia. Strach bez powodu…? Obawiałam się, że gdy tylko cokolwiek zrobię, moje ciało rozpadnie się na tysiące kawałków. Czy ja jeszcze istnieję? Czy to tylko moje dziwne wrażenie – pozostałość po życiu? Nie wydaje mi się, żeby ten płytki oddech był dowodem na moje życie. Ledwo dostarczałam organizmowi powietrza. Przecież nic by się nie stało, gdybym nagle przestała, tak zwyczajnie, oddychać. I żyć. Kangury by nie płakały. On tym bardziej. Prawda?
- Chciałbym z tobą porozmawiać. Chyba jako jedyna zawsze umiałaś mi pomóc. Jedynie rozmowa z tobą przynosiła jakikolwiek spokój w moim zrytym umyśle. Zadzwonię, żeby przywieźli nam jakąś kolację, dobrze? Na co masz ochotę?
Rozgadał się tak mocno, że nie zdążyłam dwa razy mrugnąć, a On już rozpoczynał kolejne zdanie.  Przymknęłam zmęczone powieki, pod którymi uzbierała mi się odrobina piasku. Bolało mnie patrzenie na tego człowieka. Bolała mnie tęsknota, która skrywałam. Zakręciło mi się w głowie od natłoku myśli, słów, zapachów, gestów… Serce zebrało się do natychmiastowego galopu, gdy powolnym krokiem podszedł do łóżka i oparł się o jego ramę. Nie mógł zauważyć, jak odsuwam się nieznacznie w głąb, obserwował swoje żyły na przedramionach. Zamknęłam usta i patrzyłam, jak zwinnym ruchem odrzuca swoje ciemne loki na bok. Spojrzał na mnie. Zakołysało mi się przed oczami. Zakołysała mi się rama łożka, Jego sylwetka, ściana, fotel…Świat zatańczył. Roziskrzone, zielone oczyska tuż przede mną, dawkowały mi niezliczoną ilość obojętnego spojrzenia. Przedmiotowość? Harry, znowu? Znowu jestem Ci obojętna? Zdławił mnie żal. Skąd on się bierze, ten żal? Gdzie ja skrywam takie wielkie ilości smutku. Gdzie są te pokłady goryczy? Moje spojrzenie nagle stało się pytające. Tylko skąd zielonooki mógł wiedzieć, o co chcę spytać, gdy suche usta zaciskałam w tak wąską linię, że aż mi pobielały. Spomiędzy moich warg nie wymsknęło się żadne, nawet najmniejsze pytanie. Co mi się dzieje?
- Nie sądzisz, że powinieneś mnie odprowadzić do mojego apartamentu? – To były pierwsze poważne słowa, które zdołałam wycedzić w Jego kierunku.  Jak udało mi się to wycedzić, bez zadrgania warg…Naprawdę nie wiem. Dławiłam się smutkiem, ale i tak powiedziałam to nad wyraz spokojnie. Pierwsze słowa, jakie skierowałam w stronę bruneta, odkąd patrzymy sobie w twarz. Tlił się we mnie żal. Te łzy, które jeszcze przed snem spływały po moich policzkach w szybkim tempie, zastygły niedawno. Przetarłam skórę policzków kciukami, rozcierając zaschłości  niepewnie obserwując jak Jego twarz wykrzywia się w grymasie. Nie rozumiałam tego grymasu. Targały Nim dziwne emocje, których nie dane mi było poznać. Postanowiłam nie pokazać, jak bardzo zdusił mnie przykrością, tym traktowaniem. Zawsze tak robił. Jednym słowem lub gestem odpychał wszystkie żale, jakie tylko wyhodowałam sobie w podświadomości z Jego winy. Nie miałam żadnych szans, kiedy patrzył mi w oczy. Wszystkie pretensje topniały od tych iskierek schowanych w Jego tęczówkach. Czy ja jestem taka słaba, czy to On mnie omamia? Lawirując spojrzeniem między Jego szyją, szczęką a ramionami, naciągnęłam rękawy sweterka na nadgarstki. Znowu opadałam na dno, przegrywałam. Kiedyś myślałam, ze jestem kuloodporna. Że nauczyłam się walczyć. Nie nauczyłam się. Teraz to już wiem.
- Myślałem, że zostaniesz w moim apartamencie. W końcu przyjechałaś do mnie, a nie po to, by sprawdzać komfortowość apartamentów tego hotelu… - wyparował po kilku minutach milczenia. Złożył dłonie, machając nimi i nonszalancko opierając się o tę drewnianą ramę. Uschłam.
- Nie wydaje mi się, by twój menager był zadowolony. – odparłam delikatnie, zdejmując z kolan koc. Niemrawo ziewnęłam i ułożyłam miękki materiał w schludną kostkę. Uciekałam wzrokiem, gdzie tylko mogłam. Donica z przepięknym, dorodnym kwiatem łaknęła moje speszone spojrzenie idealnie. Gdy tępe wpatrywanie się w białą donicę było podejrzane, zjeżdżałam szarymi tęczówkami w stronę tafli lustra. Trzymałam się z dala od trawiastych zwierciadeł otoczonych czarnymi rzęsami. Uciekałam tak niewinnie od Jego oczu. Jakbym była wstydliwą nastolatką.
- Nie wydaje mi się, by obchodziło mnie, co ten człowiek uważa. – odparował momentalnie, wzdychając i wyprostowując się. Przeczesał palcami swoje ciemne loki, odgarniając je z czoła i odchylając głowę. Wspiął się na palce, przeciągając ciało. Naprężył mięśnie pleców i westchnął głośno. Zasępiłam się, mrugając subtelnie i spoglądając zażarcie na swoje słabe odbicie w lustrze stojącym przy jednej ze ścian. Czy ta zmarkotniała brunetka to ja? Ta wymemłana, ledwo żywa dziewczyna siedząca krzywo na wysokim, pięknym łóżku, to naprawdę ja? Na szarej twarzy nie w sposób odnaleźć uśmiech. Czy ja czasem nie oduczyłam się uśmiechać? Silę się na nadzieje, że kangury przywrócą mi umiejętność wykrzywiania ust w uśmiechu. A może On to zrobi?
- Ale tu jest jedno łóżko… - wyspałam nagle, odwracając się gwałtownie w stronę bruneta. Stał na środku pomieszczenia, mrużąc oczy. Speszona przeniosłam szarawe spojrzenie w stronę lustra. Zachciało mi się płakać, gdy znalazłam w odbiciu luźno spadające, rozczochrane, kruczoczarne włosy. Dlaczego muszę wyglądać jak sierota? Przecież wyglądam naprawę tragicznie, tak niesamowicie niepasująca do tego otoczenia.
- Przeszkadza ci to? – Dobiegło do moich uszu ochrypłe pytanie Harry’ego. Spuściłam głowę na kolana, pocierając palcami o materiał dżinsu na udach.
- Nie.
Nie mogłoby mi to przeszkadzać, prawda?


      Zapierało dech w piersiach. Odbierało świadome myślenie. Pomarańczowo-fioletowe smugi na niebie i przepiękne czerwone słońce zachodzące za budynki.  Australia i zapadający zmierzch. Oparłam policzek o zimną szybę, wzdychając pod nosem. Chłód marmuru, z  którego wykonany został parapet na którym to siedziałam, wymusił na moich ramionach subtelny dreszcz. Zachodziło słońce, wschodził spokój. Szkło dotykające mojego policzka złagodziło cały smutek.  Przynajmniej tak sobie wmawiałam. Ukojenie zmysłów widokiem oparów malujących się na niebie. I ta firanka, która gdzieś za moimi plecami spływała aż do ziemi, na ciemną, drewnianą podłogę. Pachniała Nim. Wszystko tu pachniało właśnie Nim. Czy to ta śnieżnobiała, satynowa poducha, którą dziś rano przyciskałam do piersi. Czy to fotel na którym kucałam i czytałam harmonogram koncertów w Sydney. Powietrze pachniało Harrym. Oddychałam marzeniem?
Koniuszek mojego palca powędrował na taflę szyby. Przejechałam krawędzią paznokcia, zakreślając kontury dużej, pomarańczowej kuli, która coraz bardziej spadała za ogromny wieżowiec. Niewidocznym tańcem osuwało się, z sekundy na sekundę oddalając się od moich oczu. A fiolet i czerwień coraz mocniej kolorowały niebo.
Kolejny raz zostałam sama. Pozostawił po sobie tylko zapach i resztki słów, które gdzieś w czeluściach tego pomieszczenia odbijały się echem.  Tańczyły przy szafie, stały koło komody, obijały się o kryształki żyrandolu. Nie mogłam zabronić mu wyjść na własny koncert, prawda? To On chciał zabronić mi tu zostać. Do ostatnich chwil namawiał mnie, bym wcisnęła się w bluzę i pojechała z nimi. Nie chciałam. Wreszcie, gdy do tej klitki przepełnionej Jego perfumami wparował zdyszany Liam, błagający wręcz na klęczkach bruneta, by ten się pośpieszył… Odpuścił. Wcisnąwszy na nos czarne okulary przeciwsłoneczne, pozwolił mi zostać na parapecie. I wyszedł, zostawiając w moim umyśle widok obojętnych oczu, wzruszających ramion. I moje odbicie w szkiełkach tych czarnych okularów.
Dlaczego nie skusiłam się na obserwowanie, jak radośnie skacze po scenie? Byłam tak bardzo zdesperowana, że zostałam przy szybie, by patrzeć na fioletowe wzory na niebie? Czy ten widok był cenniejszy od spełniającego się, szczęśliwego Harry’ego? Bałam się, prawda? Bałam się, że zgubi mój wzrok pośród milionów wrzeszczących, płaczących dziewczyn. A ja tak nienawidziłam, gdy ktoś odbierał mi te iskry. Te zielone, nasączone Harrym iskry.
Cisza waląca z całych sił w moje serce, gdy obserwowałam Sydney sprawiała, że wreszcie czułam ulgę. Nie byłam w obstrzale spojrzeń. Bez krępacji mogłam łaknąć zapach. Nie musiał patrzeć na mnie podejrzliwie, gdy zamykam oczy i swobodnie wdycham opary Jego perfum. Mogłam bez wstydu namalowanego czerwienią na moich policzkach poczłapać do wielkiej szafy, gdzie schował wszystkie swoje ubrania. Na czas kilku godzin, gdy w oparach dymu i w akompaniamencie wrzasków wszystkich swoich fanek, oddaje  serce, poświęca  głos, mogłam wcisnąć na swoje ramiona Jego bluzę. I chodzić w niej po całym apartamencie, nerwowo zerkając na zegarek, pilnując swoich powiek, by czasem nie zasnąć. Żeby nie zastał mnie nieprzytomnej w Jego ubraniach. Pomimo potrzeby, nie zrobiłam tego. Dalej tkwiłam zamrożona, przyciśnięta ramionami do szyby. Fiolet przechodził w granat, wpuszczając do pomieszczenia ciemniejsze barwy. Cień, rzucany na moje ramiona zdawał się zmuszać mnie, bym zapaliła lampkę i nie siedziała w ciemnościach. Ale przecież w ciemnościach nie widać łez. A łzy są lżejsze, gdy nikt ich nie dostrzega. I szybciej wysychają. 


wtorek, 15 maja 2012

Drugi

Z dedykacją dla mojej jedynej i ukochanej Christiny Hide. 
Słońce, bardzo dziękuję Ci, że samą swoją obecnością wywołujesz u mnie napady weny twórczej. Sprawiasz, że nie tylko mam powody do pisania tego opowiadania, ale dajesz mi również argument na to, żebym się nie poddawała we wszystkim, co robię. Każde Twoje piski i wrzaski odnośnie tego, co tu publikuję, uświadamiają mi, ze warto to pisać. Chociażby, żeby przyjaciółka była radosna. Dziękuję za te jedenaście...( Cholera jasna, jedenaście, czy trzynaście...Już teraz sama nie wiem... ) lat przyjaźni. Dziękuję, że przy mnie jesteś. Za te wszystkie ogromne ilości ciasta pizzowego, za malinowe herbaty w Lawendzie, za spacery nad torami, za spacery w lesie. Za  śmieszne słowa. Za wszystko, co mnie spotkało, dzięki Tobie. Dla Ciebie jest ten rozdział, bo pamiętam, jak bardzo się cieszyłaś, gdy Ci go przesłałam.



         Siadając wygodnie w miękkim fotelu i obserwując  kątem oka widoki za oknem samolotu, wciąż słyszałam słowa Jacoba. Te poważne, proszące, żebym na siebie uważała. Chciał, bym z każdym najmniejszym kłopotem dzwoniła właśnie do  niego. Miałam nie zwracać uwagi na zmianę czasu. Rozkazał mi dzwonić za każdym razem, gdy poczuję taką potrzebę. Równie istotną sprawą były dla niego zdjęcia. Kiwałam głową, jak mała dziewczynka, ściskając go z całych sił w pasie, a on trajkotał mi do ucha, żebym uchwyciła każdy najciekawszy moment, jaki spotka mnie w Australii. Kiedy wreszcie wygarnął mi wszystko to, co było tak niezbędne w posiadaniu mojej głowy, odetchnął głęboko. Ucałował mnie w czoło i był gotowy puścić mnie w stronę samolotu. Posłałam mu swój najszczerszy, pozytywny uśmiech. Odwzajemnił go i postanowiłam zniknąć mu z pola widzenia. I tyle mnie widział, mój przewrażliwiony, zwariowany Jacob, ciągle gubiący klucze od auta. Wsiadając do samolotu miałam cichą nadzieję, że nie zgubi ich tym razem i szczęśliwie, bez większych kłopotów, wróci do swojego mieszkania.
     Z przerażeniem wypisanym na twarzy zapinałam pas. Głupia wyobraźnia sprawiła, że poczułam gdzieś wkoło siebie Jego zapach. Ten, za którym tak tęskniłam.   I za którym leciałam do Australii, pokonując swój paniczny strach. Zapach Harry'ego chyba naprawdę była warta tych wszystkich dreszczy z przerażenia. Utkwiłam oczy w tym, co za szybą i starałam się przezwyciężyć okropne uczucie w uszach, gdy wzbijałam się razem z masą żelastwa w niebo. Dlaczego to On, wyjątkowo, nie mógł przylecieć do mnie?  Czy nie mógłby raz, zostawić wszystko to co związane z Jego zespołem, i spontanicznie kupić bilet do Londynu? Uchroniłby mnie wtedy przed tym strachem, który w obecnej chwili zakorzenił się w  sercu. Zaciskanie palców na oparciu fotela w żadnym wypadku nie pomaga. Jedynie męczy i sprawia ból. Liczę, że Jego widok zrekompensuje mi te wszystkie siły, które tracę, próbując się uspokoić.  Wszyscy wiedzą, że gdybym wypiła hektolitry melisy na uspokojenie, nic do nie da. Samoloty wprawiają mnie w otępienie. Jakim cudem oddycham jeszcze i spokojnie patrzę przed siebie - naprawdę nie wiem. W środku cała dygotałam. Wierzę bardzo, że pewne zielone oczy będą w stanie zasiać mi w głowie spokój, gdy tylko będę w ich zasięgu. Jeśli tak się nie stanie, znienawidzę kangury.

       Boże mój drogi. Gdzie ja jestem? I co ja tu robię? Jeszcze kilka godzin temu, siedząc w fotelu z telefonem w dłoniach byłam pewna, że pragnę tu być. Ten Jego zachrypnięty głos dawał mi gwarancję, że gdy stanę przed Nim i utonę w zielonych toniach wzroku, poczuję sens życia. Ten, który tak często ode mnie ucieka. Tylko te zielone tęczówki, malinowe usta, sprężyste loczki sprawiały, że sens do mnie powracał. Wręcz w podskokach. Dlaczego więc teraz, gdy po piętnastu minutach wydostawania się z terminalu, stoję na środku chodnika, taka zmrożona strachem? Dlatego, że nie czekał na mnie w ciemnych okularach, ukrywając się pod kapturem bluzy, by nikt  Go nie rozpoznał? A może stał, tylko tak bardzo zamaskowany, że nawet ja Go nie dostrzegłam? Serce rozdzierało mi się na miliony części, gdy z całych sił zaciskałam dłoń na rącze walizki, pragnąc dostrzec Jego wesołe loczki wystające zza kaptura. Torba przewieszona przez ramię ciążyła mi z każdą minutą bardziej. Oczy, tak do cna przepełnione nadzieją szukały Go  w każdym zakamarku lotniska. Stałam do ostatniej chwili. Do tej zatrważającej, okropnej chwili, gdy lotnisko do końca opustoszało. I nie było już żadnej osoby, która mogłaby być Nim. Nie było Go.
     I dlatego właśnie stałam, otępiała i perfidnie przestraszona, na środku chodnika. Tuż za moimi plecami samotnie stojąca walizka, którą puściłam, bezradnie wpatrując się w swoje buty. Otworzyłam usta, rozglądając się jeszcze, myśląc, że może wybiegnie gdzieś zza rogu, uśmiechając się i zapewniając, że to tylko takie opóźnienie. I że już jest. Niestety nie wybiegł zza rogu. A moje włosy rozwiał podmuch wiatru, gdy obok chodnika prześmignęła duża ciężarówka, z podmuchem ciepłego powietrza. Asekuracyjnie cofnęłam się o jeden krok, wpadając plecami na rączkę walizki. Zacisnęłam usta w wąską linię, odgarniając czarne włosy z czoła. Wyciągnąwszy telefon z kieszeni dżinsów, wybrałam numer do bruneta. Ściągając z ramion sweterek, gdy zaczął mi przeszkadzać z powodu ostrego, intensywnego słońca, zmarszczyłam brwi. Odrzucił połączenie zanim usłyszałam drugi sygnał. Zagubienie musiało wtargnąć na moją twarz machinalnie. Nie dałam tego po sobie poznać, spuszczając głowę w dół, a spadające kosmyki pięknie zasłoniły moje oczy. Nie zdążyłam do końca uświadomić sobie, w jak bardzo fatalnej sytuacji jestem, gdy na wyświetlaczu pojawiła się wiadomość. Z ulgą zauważyłam, że nadesłał ją nie kto inny, jak właściciel moich ukochanych zielonych tęczówek. Zmieszanie załopotało mi w sercu, gdy przeczytałam adres hotelu w treści krótkiego sms’a. Zakłuło. Gdzieś w środku. Precyzyjnie nie stwierdzę, gdzie. Ale chyba tam po lewo, w piersi…

     Stanąwszy przed błyszczącymi, mahoniowymi drzwiami, zatrzęsła mi się niespodziewanie broda. Ramiączko od czarnej, skórzanej torby bezwładnie zjechało  aż do łokcia. Nie przejmowałam się tym, tylko tępo obserwowałam zloty numerek ulokowany na powierzchni drewnianych drzwi. Obolałe stopy, tak tragicznie uciskane przez podobno komfortowe i idealne buty na czas lotu, teraz nieprzyjemnie obcierały mi skórę. Zmęczona długim lotem, wyczerpana emocjami i niemiłosiernie stęskniona. Stałam z opuszczonymi rękami, bojąc się zapukać i zwabić Go bliżej, by stanął i wreszcie mnie przytulił. Nie wiem nawet sama, czy nie miałam odwagi Go zobaczyć. Czy siły podnieść dłoń i zapukać. Gdy wreszcie oprzytomniałam, zdając sobie sprawę, że On jest gdzieś tam, za ścianą, zmusiłam się zapukać.
Nie wiem, ile siły musiałam włożyć w to, aby serce nie wyskoczyło mi gwałtownie ustami, gdy otworzył drzwi. Wiem tylko, że gdy przejechał po mnie zielonym spojrzeniem, tak wnikliwym i tak paraliżującym, spuściłam oczy. Wstydziłam się Go? Stałam tak, na zielonej wykładzinie wyłożonej wzdłuż długiego korytarza, tuż przed Nim. Obserwował mnie w ciszy, trzymając złotą klamkę. Nie zdążył się nawet uśmiechnąć.  Uniósł jedynie brwi i podrapał się po szyi, co tak niesamowicie mnie zraniło. Był zdziwiony, tak bardzo, że aż poszerzyły mu się oczy. A ja się wystraszyłam. I w nie nie zajrzałam...
 - Już jesteś? Tak szybko? – wycedził, odsuwając się i otwierając szerzej drzwi do swojego apartamentu. Zastygłam w bezruchu. Ręką trzymająca telefon nagle zaczęła się pocić. Złapałam urządzenie mocniej, by nie wyślizgnęło się i nie poszybowało na podłogę. – Nie zabawię z tobą długo, mamy z chłopakami próbę. Ja właśnie wychodziłem. Zostaniesz tu, dobrze? Nie wiem, prześpij się, czy coś… - wybąkał na wdechu. Bez nikłego spojrzenia wprowadził moją walizkę do środka, stawiając ją obok dużej szafy z lustrem. Nie drgnęłam. Stałam w poprzednim miejscu, tępo obserwując Jego białą koszulkę opinającą plecy. Czułam jedynie jak każda, najmniejsza cząsteczka mojego serca zalewa się żalem. Tonęłam w zatrważająco nieprzyjemnym uczuciu, które atakowało mnie z niewyobrażalnie dławiącą siłą. Nie umiałam postawić kolejnego kroku. Wpatrywałam się w złota klamkę, na której ułożył swoją dłoń, znów podchodząc do mnie. Wyczekiwał? 
- Amira?
Przywrócił mnie  na ziemię. Zamknęłam usta, które wcześniej bezwładnie mi się otworzyły. Schowałam oczy pod grzywką, czując, jak zaraz zaczną płakać. I powiem mu, że mi sie oczy spociły, nie? Drgnął, łykając mnie spojrzeniem. Pospiesznie wparowałam do apartamentu.  Nie wiem, jak to zrobiłam. Że się nie potknęłam...Byłam zbyt sztywna, by przejść przez prób, gdzie niedaleko stał On. Z przerażeniem, które od kilku minut próbowałam zamaskować, zdałam sobie sprawę, jak całe pomieszczenie pachnie właśnie  Nim. Jego perfumy unosiły się wszędzie, jakby niecałą minute w tanecznych pląsach rozpylał je naokoło.  Nie tylko wywróciło mi to zawartość żołądka. Wolę nie mówić o tym, jak bardzo powstrzymywałam się, by nie upaść na ziemię z omdlenia. Stałam do Niego tyłem. Paraliżowało mnie, gdy chciałam się odwrócić. 
- Naprawdę, wybacz mi. Ja lecę. Jestem na telefonie. Odpocznij sobie.
Nim zdążyłam odwrócić się do Niego twarzą, drzwi trzasnęły, a postać bruneta o wyjątkowych lokach rozpłynęła się po drugiej stronie. Złapałam się dłońmi za wargi, próbując powstrzymać szloch. Dławiło tak wyjątkowo mocno.  Głos ugrzązł mi w gardle. Z taką różnicą, że łzy jednak miały dobrą drogę. I postanowiły spływać strugami po policzkach, szyi, by wsiąknąć w zieloną wykładzinę. Zabolało ponownie. Tak unikatowo. Tak wyjątkowo. 
Rozejrzałam się po apartamencie, ledwo przytomna, ledwo oddychająca, całkowicie zdezorientowana i nieprzystosowana do życia. Moja szara, zmęczona twarz odbiła się od potężnego lustra stojącego niedaleko mnie, tuż pod kremową ścianą. Pocierając dłońmi ramiona, zerknęłam w stronę ogromnych okien zasłoniętych białymi, długimi, lekko spływającymi zasłonami. Kawałek okna został odsłonięty, ukazując odrobinę marmurowego parapetu i brązowej poduszki leżącej na nim. Kiedy przeniosłam wzrok lekko w lewo, napotkałam na swojej drodze duże, dwuosobowe łoże. Przeogromna, drewniana rama z najróżniejszymi, fikuśnymi żłobieniami. Skromne, brązowe i białe poduchy zapraszały, by sprawdzić ich miękkość. Dusząc w sobie smutek, zbliżyłam się do wysokiego łoża. Każdy skrawek dywanu, poduszki, zasłony, firany. Najmniejszy kawałeczek miękkiego materiału wyłożonego na fotelu. Czarna bluza przewieszona niedbale przez ramę łóżka. Każdy ten przedmiot przesiąknięty Nim doszczętnie. Nieprzytomna, nieświadomie wdychająca Jego perfumy, usiadłam na materacu, przytrzymując się niepewnie poduszki, by bezwładnie nie zjechać na podłogę.
    Miałam chwilę, żeby uświadomić sobie, jak bardzo żałuję. Rozpadałam się na małe kawałeczki. I nie myślałam już kategoriami, jakimi  myślałam, siedząc w samolocie. Czy tym razem On mi pomoże pozbierać się z tych porozwalanych, maleńkich kawałków? Czy tak jak kilka minut temu, spojrzy na mnie obojętnym wzrokiem, tak strasznie pośpiesznym. Wycedzi kilka nic nieznaczących słów, które zamiast zabrzmieć normalnie, rzucą się z pazurami na moje serce. I czy właśnie po to pokonałam swój paniczny strach do latania w przestworzach? Czy właśnie po to, trzęsłam się tragicznie w ramionach przyjaciela, na kilka minut przed wejściem do samolotu? Po to, by sprawdzić, jak Jego oczy tracą zieleń, gdy nie patrzy na mnie z czułością, tak? Leciałam po to, by minąć się z Nim w drzwiach i potajemnie ratować resztki umysłu zapachem, który po sobie zostawił. Zacisnęłam paznokcie na białej narzucie, odchylając głowę i wpatrując się w sufit. Nawet sufit w tym pomieszczeniu był idealny. Każdy fragment pokoju współgrał ze sobą. Każda satynowa, błyszcząca zasłona spływająca kaskadami w dół, na ciemną podłogę idealnie pasowała do drewnianej oprawy fotela. Tylko ja tu nie pasowałam. I czułam, że kangury mnie  nie polubią…

czwartek, 10 maja 2012

Pierwszy


„Kiedyś będziesz miała w sercu tą niezwykłą rzecz zwaną miłością. I poczujesz jej głębię, radość, rozkosz i ekstazę. Odkryjesz również, że Twój świat się zmienił…” – 13 marca 2009, Londyn

     Zerknąwszy na siorbiącego kawę przyjaciela, zaśmiałam się cicho, układając w kostkę pachnącą, błękitną koszulę.  Pachniała moim ulubionym proszkiem do prania wprawiając w ogromną melancholię. I sama już nie wiem, dlaczego tak bardzo miękłam. Bo miękłam, nie?  Szatyn obejmował palcami duży, biały kubek, zanurzając wargi w ciemnym napoju, który tak uwielbiał pić. Niezależnie od tego, jaka jest pora dnia, czy nocy, kawa musi być. Bez kawy ten chłopak nie miałby prawa żyć. On chyba nie umiałby wtedy nawet oddychać. Czasami mam wrażenie, że kofeina to wszystko, co jest mu potrzebne do funkcjonowania. Wkładając krótkie, ciemno-dżinsowe spodenki do walizki, obserwowałam jak marszczy brwi, czoło, zagryza wargę, a potem nagle sięga ręką w stronę stoliczka. Złapał gwałtownie łyżkę i nasypał nią dużą porcję cukru. Uśmiechnął się z satysfakcją, wymachując jak małe dziecko, metalowym sztućcem i zagryzając od wewnątrz policzek. Spuściłam nogi z wysokiego łóżka, rozkładając ręce. Tak bardzo nie wiedziałam, co powinnam zabrać tam, do krainy kangurów. Tak bardzo nie wiedziałam, czy powinnam tam lecieć…Powinnam do Niego pojechać...?
- Ty masz zamiar być na każde jego zawołanie, Am? – Dobrnęło do mnie pytanie szatyna. Ustawił kubek na kolanie, zjeżdżając plecami na oparcie i  układając się najwygodniej na moich poduszkach. Przejechał po moim ciele  szpiegowskim, wdzierającym się wzrokiem. Ilekroć robiłam coś nieprzemyślanego, atakował   szarym, wnikliwym wzrokiem. Jednak pomimo tego, że Jacob zawsze widzi to, kiedy robię jakąś głupotę, daje mi tę głupotę zrobić. Ze stoickim spokojem obserwuje, jak upadam na tyłek. Twierdzi, że muszę nauczyć się popełniać błędy. Muszę umieć upadać.  I, że może kiedyś nauczę się te błędy popełniać. Ten szarooki wariat nigdy nie przestanie marzyć, jestem tego pewna. Dobrze przecież wie, że ja nie umiem uczyć się na błędach. I  nigdy nie będę w stanie się tego nauczyć. Dobrze jest mieć takiego Jacoba, który wbija się w Ciebie szarym okiem, który wie, że popełniasz błąd i pozwala Ci na to. Jednocześnie, gdybym miała zatracić się w tych rozterkach życiowych, zawsze by mnie złapał. Jestem tego pewna. Ja to wiem.
Zerknęłam na niego spod byka, zapinając biały guzik miękkiej koszulki. Pachniała proszkiem do prania i słońcem, jeszcze niedawno zdjęta z nitki wiszącej na balkonie. Zatopiłam w jej   jasnym materiale nos, obserwując Jake’a, mrużącego swoje oczyska.  Pociągnął nosem, przerzucając rozmarzony i wnikliwy wzrok gdzieś za moje plecy.  Zbierał się. Teraz zacznie mi wypominać, prawda? Kocha mnie, jak swoja młodszą siostrę, której nigdy nie miał.  Zawsze opowiadał mi, że nie lubi małych dzieci. Ale młodszą siostrę by bardzo chciał.  Ja za to kochałam go jak brata, traktując chłopaka  właśnie w taki sposób. Ale całe serce wypełnia mi się smutkiem, gdy próbuje wmówić mi, że źle postępuję, kiedy na każde skinienie pewnego bruneta o zielonych oczach , jestem. Jacob nie rozumie, że ja chcę być.  A może on, starszy i bardziej doświadczony wie, że nie powinnam być? Nie powinnam być? Nonsens...
- Co masz na myśli? – Przecięłam ciszę urozmaicaną szumem liści drzewa rosnącego za sypialnianym oknem, swoim dziecinnym pytaniem. Biała, delikatna firanka zatańczyła przy parapecie, odsłaniając na chwilę kremową doniczkę z kaktusem. Jacob wymownie milczał, bawiąc się brązowym frędzelkiem od poduszki.  Zawsze to robi. Traktuje mnie ciszą, która akurat w naszym przypadku zawsze jest niezręczna. Oczekuje, że domyślę się o co mu chodzi.  Ma nadzieję, że czytam z jego oczu. Nie czytam...I bawił się tym frędzelkiem. Jeżeli go zaraz nie oderwie, pogrążę się w zdziwieniu.  Nie zareagował na moje słowa  nawet minimalnie. Nie westchnął, jak  to lubi robić. Nie zamknął oczu, które miał otwarte od dobrej minuty a podejrzewałam, że go piec. Nawet nie drgnął. Tylko cały czas patrzył się na brzeg kubka z kawą, który opierał o udo. Albo zaraz dosypie sobie więcej cukru w geście protestu. Albo odstawi kawę na stoliczek, trzaskając szkłem, by pokazać mi, jak bardzo ma  za złe, że nie umiem się domyślić...
- Amira, przecież wiesz, co ja mam na myśli.
Tylko tyle zdołał wycedzić przez prawie zaciśnięte, suche wargi.  Ściskał je tak bardzo, że pobielały.  A potem podniósł rękę z czarną bransoletką, trzymającą kubeczek i upił trzy łyki kawy. Odstawił naczynko na szklany blat obok kanapy. Wodziłam za nim nic nierozumiejącym wzrokiem, kiedy wstawał ciężko z poduszek. Podciągnął ciemne dżinsy, które spadały mu z bioder i odkrywały szare bokserki. Zbliżył się do mnie, czochrając moje i tak już rozwalone we wszystkie strony, kruczoczarne włosy.
- On może dzwonić do ciebie o trzeciej nad ranem z krańca świata. Może rozkazać ci do niego iść. I co? I pójdziesz. – mruknął cicho, bo przecież stał obok i doskonale słyszałam, co sobie mamrotał.  Zawsze tak samo mamrocze. Jakby z cichą nadzieją, że może jednak nie usłysze, co tam szemra...Odrzucił moje włosy z czoła i wzruszył ramionami z przesadną obojętnością. Nie rozumiałam, co chce mi tym uświadomić. Zimno przebiegło mi po plecach, gdy podmuch letniego wiatru wdarł się niespodziewanie przez uchylone okno. Jacob znów zaaplikował mi do głowy kolejną porcję prawdy. Która nie była zachwycająca…
- Przeszkadza ci to poświęcenie? – Zadarłam głowę w górę, patrząc na jego twarz. Wzrok kierował za moje plecy. Obserwował bez ciekawości ogród, który krył się za muślinową firaną. Kolejny raz tego dnia nie zareagował na mój głos. Zginałam szyję, patrząc na usta chłopka, które zadrgały,  a ból karku mnie rozproszył. Czarny kosmyk zjechał powolnie na oczy, więc mruknęłam bezradnie.
- To się robi toksyczne, ty masz tego świadomość? – Spuścił oczy na mnie tak szybko, że nie byłam w stanie tego przewidzieć. Uciekłam wzrokiem wstydliwie, gdy poczułam się jak mała dziewczynka, ukarana przez rodzica. – Czy jego obchodzi, że masz kłopoty? Spytał cię ostatnio, co u ciebie słychać? – poruszył się nieznacznie, przechodząc na drugą stronę pokoju. Wiatr kolejny raz dobił do moich pleców. Wzdrygnęłam się, miętosząc niemrawo sweterek w palcach. – Wydzwania tylko wtedy, gdy jest zmęczony po koncercie. Odbierasz telefon i musisz wysłuchiwać za co znowu dostał opierdol od  Paula, tak? Tak właśnie jest. Jego nie obchodzi to, że ty masz swoje życie, że tak jak każdy człowiek posiadasz kłopoty. Dla niego ważna jest jego kariera…
Zamilkł, gdy spojrzałam na niego błagalnie. Znalazł w moich oczach prośbę. I uciszył się prędko, zaciskając ręce w pięści. Ja wiedziałam, że Jacob mówi prawdę. A Jacob wiedział, że mam świadomość tej głupoty. Usiadł z impetem na kanapie, gdzie poprzednio ogrzewał poduszki. Z niesmakiem spojrzał na wypita do połowy kawę. Chyba nagle przestała mu smakować. Chyba nagle zrozumiałam, jak bardzo nie wiem, co robić…
- Nie odbieraj tego tak, jak dobierasz, Amira. Ja nie chcę ci wytykać błędów. Bo to nie na tym polega. Ja mam dość patrzenia, jak hodujesz swoją nadzieję. I znudził mi się twój sztuczny uśmiech. Czas to skończyć. Przecież wiesz…
Przecież nie wiem. Przecież nie wiem, że czas to skończyć. A co, jeżeli ja nie chcę tego kończyć? A przecież nie chcę… Zjechałam oczami na swoje wytarte dżinsy. Czarny sweterek poniewierający się, który od kilku dobrych minut miętosiłam palcami, gotowa spakować go, nadal był maltretowany przez moje dłonie. Zastygła w bezruchu nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Zapomniałam nagle, jak składa się ubrania do walizki. Zapomniałam, że muszę myśleć, a nie dryfować w nicości tego pokoju. Skarcona sumieniem i głosem Jacoba wpadłam w letarg. I spodobało mi się.
- Ale mi to nie przeszkadza, rozumiesz? – odezwałam się cicho, gdy wreszcie wróciła mi świadomość, wraz z kolejnym świstem letniego wiaterku. Ułożyłam czarny materiał w walizce, obserwując przymykające się powieki Jacoba. Dużą dłoń położył sobie na czole, wygodnie zagłębiając głowę w czekoladowej poduszce. Słuchał mnie uważnie, a wskazywały na to uniesione brwi. Zakręcił swoje brązowe włosy na palcu i zamachał jedną noga, opartą o kolano drugiej. – Przecież człowiek jest po to, by być dla drugiej osoby, tak? Sam mnie tego uczyłeś! – wyrecytowałam szybko i na wdechu, podnosząc się z łózka. Materac brzdęknął sprężynkami, które  wyniszczyły dzikie harce mojego przyjaciela po tymże właśnie łózku.
- W porządku. Zawsze jesteś. Jesteś dla niego zawsze, nawet w środku nocy. A kiedy on jest dla ciebie?
Zawsze jest. A może Go  nie ma? Opuściłam spracowane dłonie, od ostatnich wypadów do ogródka, zastanawiając się nad tym, co powiedział zaspany Jacob. Słońce zaszło, zabierając przebłyski z podłogi. Na chwilę zrobiło się chłodniej na ciele i sercu. A w sercu najintensywniej…
Ostatni mój płaczliwy telefon do Niego, w zeszłym miesiącu. To właśnie wtedy, gdy obudziłam się z zastraszającego serce koszmaru. Odebrał natychmiast. I tak samo, natychmiast się rozłączył, informując mnie, że zaraz wychodzi na scenę. Potraktował moje uszy przyśpieszonym oddechem, w oddali prezentując wrzask swojego przyjaciela, zawsze głodnego blondyna. Zmuszona byłam odstawić telefon od ucha i pozwolić łzom spływać po szyi. Nie miałam mu za złe. Nigdy. Ja tylko zamykałam oczy. I ścierałam sinymi palcami krople łez. 
Drugi telefon, tak spontaniczny. Londyńska burza wyłowiła na niebo wielką tęczę. A ja przecież chciałam się tylko pochwalić, prawda? Zapomniałam tylko, że On odsypia. Zniechęcony do mojego głosu wymamrotał mi wtedy, że miał występ. Zdruzgotana Jego niemrawymi odpowiedziami zrozumiałam, że regeneruje siły. Z bladym uśmiechem rozłączyłam się.
Ale przecież był, prawda? Był? Był dla mnie? Zamknęłam oczy i zacisnęłam zęby. Przełknęłam ślinę i ruszyłam w stronę białej komody, gotowa wyciągnąć z jej czeluści bieliznę.
Wyjąwszy z białej szuflady wszystko to, co było mi potrzebne, wróciłam na łóżko. Milcząc i wsłuchując się w szum liści, układałam ubrania. Nie podniosłam oczu na zbliżającego się Jacoba. Niezrażona wsunęłam białą bluzeczkę, czując na ramieniu dłoń szatyna.
- Ja zwyczajnie chcę, żebyś ty była szczęśliwa.
- Ale ja jestem szczęśliwa.
- A jesteś tego pewna?
- Jeśli chcesz zobaczyć tęczę, musisz znosić deszcz.

      Podniosłam oczy, czując czyjąś wielką dłoń na swoich plecach. Odwróciłam głowę w lewą stronę, mocniej zaciskając palce na paszporcie i dokumentach. Serce obijało  się boleśnie o żebra. Dałabym sobie powyrywać wszystkie włosy z głowy, że słychać jego donośne bicie. Pomimo tego, że stoję na płycie lotniska, a wkoło mnie jest milion ludzi. Gwar ich rozmów zagłuszał wszystkie myśli, które szalały w głębi głowy. Przycisnęłam dłonie z dokumentami do piersi, niemrawo otwierając oczy. Czarna koszulka Jacoba na wysokości moich oczu uspokoiła mnie nieznacznie. Zachwiałam się niepotrzebnie, gdy ktoś z impetem przecisnął się obok nas. Przytrzymana za łokieć przez przyjaciela, ustałam w miejscu. Dlaczego ja nie umiem uspokoić oddechu? Niezwykle trudno jest swobodnie oddychać przy tylu osobach zebranych w jednym miejscu. I niezwykle trudno jest oddychać z ciężkimi myślami. Tymi, które tak intensywnie wprawiają mnie w osłupienie. Zbielałe kostki na dłoniach były wystarczającym dowodem na to, że nie panuję nad tym, co robię. Jeszcze dosłownie jeden mały moment, a wszystkie moje dokumenty pogniotę nieświadomie. Ktoś za moimi plecami kichnął, a niska blondynka z zieloną walizką krzyknęła energiczne „ Na zdrowie!”. Nie wiedziałam, co się dzieje. Jestem w jakiejś narkozie? Naćpałam się, tak? 
- Dasz sobie radę, Am? – mruknęło coś przy moich uchu. Złapałam haust powietrza, wyprostowując się jak struna. Opuściłam dłoń z papierami wzdłuż ciała. Jacob nachylający się ku mnie zmarszczył brwi. Poprawiwszy niedbale szary sweterek, który w biegu narzucałam na ramiona, wyskakując z ciemnego, dużego, terenowego samochodu Jaka’e, skinęłam głową potwierdzająco. Mój blady uśmiech nie był w stanie przemówić przyjacielowi do myśli. Szatyn znów zagłębił się spojrzeniem w moje, jakby usilnie próbował wywabić ze mnie prawdę. A czy ja kłamałam, że nie dam sobie rady? Poza tym, tam jest Harry. A Harrym jestem bezpieczna...
- Dam sobie radę. Jestem dużą dziewczynką. I zobaczę moje kangury. I jego. Będzie dobrze. – odsapałam dziarsko, uśmiechając się szerzej i pokazując chłopakowi rząd równych zębów. Uniósł brwi, niezbyt przekonany. Poddałam się, wypuszczając powietrze. Mógłby się chociaż nauczyć udawać wiarę w moje kłamstwa…
- To dlaczego jesteś taka blada? I ledwo stoisz? – zaatakował pytaniami, gdy poprawiałam luźno związane włosy kremową gumką. Nie usłyszał mojego westchnienia, jestem tego pewna. Przy tylu rozmowach otaczających nas nie był w stanie usłyszeć pomruku niezadowolenia. Ale to kołaczące serce słyszy z pewnością.
- Jake, przecież wiesz, jak ja panicznie boję się samolotów… - wychrypiałam, zaglądając mu strachliwie do oczu. Pokiwał głową, wyprostowując się. Chciał sprawdzić, czy moja walizka stoi obok. Kluczyki od auta wyleciały z tylnej kieszeni jego spodni. Kucnąwszy, złapał je w dwa palce i znów stał ramię w ramię ze mną, bacznie mi się przyglądając.
- To dlaczego lecisz? Skoro się boisz, trzeba było…
- Przestań już, dobra? – Klepnęłam go po brzuchu swoimi dokumentami. Umilkł w pół słowa i pokiwał głową ze zrozumieniem, wywracając szarymi oczyskami.  Z satysfakcją milczałam i wlepiałam oczy w płytę lotniska, cicho zastanawiając się, kiedy ten koszmar się skończy. Koszmar składający się z tylu ludzi wokół mnie. Czy wrażenie, że zaraz zemdleję, mogłoby się gdzieś ulotnić? Bardzo by mi to ułatwiło sytuację. Odetchnęłam głęboko. Obserwowanie swoich materiałowych, miękkich balerinek nagle okazało się idealnym sposobem na ukojenie nerwów.
- Zawsze byłaś skora do poświęceń. Ale ty, taka panikara, gotowa wsadzić tyłek do samolotu? Nie mogę przestać się dziwić… - Znów usłyszałam obok swojego ucha.
- „ Kłopoty są częścią  życia i jeśli nie dzielisz ich z kimś, nie dajesz  osobie, którą kochasz, szansy, by kochała cię wystarczająco…” Harry ma kłopoty. A poza tym, ja po prostu chcę zobaczyć kangury, Jacob. – odparłam poważnie.
  
                                                                                                 ~~

Ta dam. Witam serdecznie wieczorową, czwartkową porą! Ale jestem słowna, co? Sobota, sobota, w sobotę rozdział. A rozdział w czwartek. Mówiłam, że jestem zmienna. Poza tym - tak jakby, jestem również niezwykle uległa...
Byłabym naprawdę złą Kasią, gdybym nie zadedykowała tego rozdziału mojemu przyjacielowi - Maćkowi. Maciejka, ten rozdział jest o Tobie, i Ty już doskonale wiesz, dlaczego. W końcu Jacob powstał na podstawie Ciebie, że tak powiem. Wykreowałam tego dziada, opisując Twój charakter. Ma Twój wygląd, Twoje szare oczy, Twoje brązowe włosy. I Twoje teksty. Chciałabym Ci podziękować, z tegoż miejsca właśnie, tzw. fotela twórczego, za to, ze jesteś. Bo wiesz, nie wiem, czy wiesz, ale gdyby Ciebie nie było, byłoby...źle? Jesteś takim dużym promyczkiem słońca, z numerem buta jak Louis, z wagą jak Harry i wzrostem jak Harry. Pomagasz mi obecnością. I dzięki Tobie Amira ma wspaniałego przyjaciela. Zagubiłam się w tym, co teraz piszę, ale Ty wiesz, co ja mam na myśli. Dziękuję - że jesteś. Błagam - zostań. Proszę - nie bądź zażenowany i się nie śmiej... Loffki, loffki, poff poff, ożo amole, stanocze, osom i takie tam, Maciejko...; )
To jest faza opowiadania tzw. wkręcanie się w to, co będzie dalej. Nie jest zachęcająco, co? Nudny dialog między główną bohaterką a jej przyjacielem. Flaki z olejem z domieszką czekolady. Wytrzymajcie to, błagam Was...Potem pojawi się Styles i będziecie mogli wzdychać. Ewentualnie. 
Kiedy wrzucę kolejny rozdział - nie pytajcie, bo przecież ze mną to różnie bywa. Się zobaczy. Pozdrawiam serdeczniasto Kitoweckę za Jej ostatnie umilanie mi dnia. I za te kochane słowa, jakie mi zaprezentowałaś w oknie komunikatora. Jesteś niesamowicie pozytywną osóbką i w tym miejscu chciałabym wyrazić swoje zbulwersowanie tym, że nie pojawił się u Ciebie nowy rozdział. Prosisz się o baty.... 
Całusy! : )