Harry paplał coś kiedyś o karmie...Nie pamiętam już w ogóle, co tak dokładnie mówił. Mimo wszystko, co najważniejsze, z tej jego szybkiej, brytyjskiej paplaniny wywnioskowałam cudem, że cierpimy po to, by potem móc być szczęśliwymi. I nie wiem, czy jest to kwestia tego, że wierzę w każde słowo Stylesa, niezależnie od tego, czy powie je dobrowolnie, czy z nakazu managerów...Chyba faktycznie miał facet rację. Uwierzcie mi na słowo, chyba właśnie stwierdziła się Jego niemrawa teoria. Faktycznie, cierpimy i zagryzamy wargi z bólu, by potem odczuć niesamowicie przyjemną ulgę i spokój. Chyba się tego doczekałam. Spotkało mnie wielkie szczęście, że trafiłam do klasy z aniołami. Nigdy nie umiałam odnaleźć szczęścia i pełnej akceptacji w szkole. Ludzie są podli i nie mają serca. Jest tyle podłych osób, którym nie pasuje dosłownie wszystko. I gdyby mogli, narzekaliby nawet na tlen, wodę albo zwykłe chmury... Dołowało mnie to. Do momentu, aż trafiłam na swoje osobiste anioły. Słuchajcie, nie wiem, czy nie śpieszę się, pisząc takie rzeczy. W końcu mawia się - " Nie chwal dnia przed zachodem słońca". Może robię błąd, twierdząc, że mam wspaniałą klasę. Ale nie mogę się nacieszyć niemożliwie czułymi, pełnymi troski, empatycznymi ludzmi. Tak niewyobrażalne miłe uczucie rozsadziło mi głowę, gdy dowiedziałam się, że Klaudia, moja galopująca wśród stokłosików Klaudia przeczytała całą " Czerwoną Wstążkę", jak to nazwała Zapach Marzenia. Patrycja wychwyciła adres bloga na przerwie i sama znalazła bloga... A ja teraz wysłuchuję historii o Amirze i Harry'm, widzę dwa kasztany ochrzczone nazwą " Amira i Harry", ciągle się uśmiecham. Brakowało mi tego w zyciu. Cieszę się, że mam Mess, Klaudię, Patrycję, Słomkę, Wiaderko, i masę innych aniołków. Ten rozdział jest dla Was! Oby te kilka lat wspólnej nauki były najlepsze w naszym życiu ;)
Milczałam,
bo nie chciałam przerywać ciszy urozmaicanej naszymi oddechami. Przecież to
brzmi tak pięknie, wręcz porównywalnie do śpiewu całego One Direction. Nawet
jeszcze idealniej. Było mi tak przyjemnie trzymać Go za ciepłą dłoń.
Nienaturalnie ciepłą. Tak kompletnie nagrzaną. Przekazywał mi odrobinę ciepła
opuszkami palców. Chłonęłam wszystko, co mi dawał…On uspokajał oddechem
ślizgającym się po mojej szyi. Oddychał przerażająco wolno, muskając moja skórę
subtelnym podmuchem wiatru. Chyba już nie płakałam. A nawet jeśli łzy ściekały
mi po pliczkach, natychmiastowo wsiąkały w Jego koszulkę. Chłonęła wszystko
idealnie. Moje łzy, mój zapach, całą mnie. Zimno trzęsło ramionami. Ciepłe
dłonie błądzące powoli po plecach dawały jednak niewiele ciepła. Byłam
nieprzytomna i zamiast ratować resztki rozumu, rozpływałam się jeszcze bardziej.
Pewnie szczypałam Go za skórę, próbując przytrzymać się w pionie, ale nawet nie
zasyczał. Zdawał się nurkować nosem w moich włosach. Zacisnęłam palce na
rękawie białej bluzki, która pachniała Jego ulubionym proszkiem do prania. Zniosłam
dzielnie Jego wędrujące palce, przemieszczające się spokojnie ponad moim
biodrem. Mętnym wzrokiem obleciałam komodę stojącą przed nami. Boże, to jest
komoda, prawda? Co to jest…? Opatulał ramionami, a nogi mi miękły w kolanach
tak szybko, że byłam zmuszona do chwycenia się silniej. Nie chciałam wzdychać.
Chciałam tylko tak tkwić w Jego silnych ramionach, znosić ugodzenia Jego
dotyku. Szczypały mnie w skórę. Dotykał mnie swoim ciałem. Paraliżował i zabijał... Wymsknęło mi się. To ciche westchnienie, bardzo szybko wycedzone
spomiędzy ust. Tak subtelne, jakby mnie
ścisnął za żebra. Jakbym w sekundę straciła siły do oddychania. Jakbym chciała się uratować i jeszcze przez minutę oddychać... A ściskał mnie tylko
za serce, prawda? Ile myśmy tak tkwili, na środku dywanu, skąpani w
zapadających ciemnościach? Ile minęło minut, zanim rozlałam ciało w Jego
uścisku? Zanim oddałam mu się calutka? Zanim po prostu zaufałam uczuciu i zapomniałam. Zanim...zapomniałam?
Zaczęłam
się zastanawiać, czy On w ogóle oddycha… Tak cichutko wypuszczał powietrze przy
moim uchu, rozwiewając na boki lekkie kosmyki włosów. Słodki zapach.
Zdecydowanie słodki oddech. Pił kawę, prawda? Jak zwykle, przesadził z cukrem.
Wsypał może dwie, albo trzy, jak zazwyczaj, zaciekle mieszając zawartość kubka
swoją ukochaną łyżką. Z dala od Liama, rzecz jasna. Słodki oddech, tak? Tak
mówiłam, to prawda. Zasłodził mnie. Tak kurczowo trzymając przy swoich
ramionach, jakbym miała zaraz z przesytu tej słodkości się rozpaść. Ja byłam
słona. On był słodki. A cukier się...Rozpuszcza, prawda? Cukier prędzej czy później się...Rozpuszcza...
Drgnął.
Tak lekko, a i tak otworzyłam szeroko oczy. Poczułam, jakby nagle ugryzł mnie mocno w koniuszek palca. Jakby wbił mi w nadgarstek igłę. Jakby...Zniknął. Drgnął, a ja oprzytomniałam. Rozchyliłam wargi, odrobinę
szybciej oddychając. Jakbym się budziła. Dobudzał zmysły dotykiem i
poruszającymi się ramionami. Ja krztusiłam się zimnem, a On cofał się w stronę
łóżka. Szłam za Nim, nie odrywając się nawet na milimetr. Potulnie trzymałam
się ciała Harry’ego, ciągnięta tyłem po dywanie wleczona jak maleńka, zniszczona kukiełka z nadzieją w szklanych, sztucznych oczkach. Złapana za ramiona, zostałam
położona na miękkich poduszkach. Jak? Tak szybko? Jeszcze chwilę temu mocno
stałam na podłodze. Co ja gadam…Ledwo stałam w miejscu, martwa na wpół. Trochę
taka sztywna, trochę taka lejąca się przez ręce… Taka trochę. A teraz nagle złapał mnie
zwinnie i…Utonęłam w poduszkach, tak? Zerknąwszy na mnie przelotnie, nachylił
się nade mną i przesunął moje ciało. Jak drobną lalkę, kukiełkę albo
pluszaka. Jak zielony kubek na mahoniowym parapecie. Jak wazon z zasuszonymi peoniami. Jak przedmiot, ale...Z delikatnością, jakbym się miała rozsypać. I jakby mnie potem nie
mógł sklecić w całość. Jakbym miała zostać zniszczona i bezpowrotnie utracona. Nie rozpadnę się chyba przecież, nie? Może mnie pewniej
złapać za nadgarstek, a nie tak subtelnie, jakbym parzyła… Utonięta w
poduszkach, pławiłam się w zapachu naszych ciał, którymi przesiąknięte było
nawet cienkie prześcieradło. Obserwowałam Jego twarz wynurzającą się co chwilę
zza drgających loczków. Co On robił? Próbował tak niezdarnie wyciągnąć spod
poduszek miękki koc. A ja martwo wpatrywałam się w Jego czerwone usta, wygiętą
szyję i żyły na przedramieniu. Układałam wzrok na wyeksponowanym obojczyku, który ukazał się, kiedy Harry napiął ramiona. Opadł plecami gdzieś blisko mnie. Zapach Jego perfum podniósł się i nagle zatańczył melancholijną rumbę ponad naszymi głowami. Tanecznym krokiem aromat przemknął po poduszkach i natychmiast popłynął w górę, pod kremowy sufit. Zgubiłam wzrokiem okno i płynące chmury. Lustro wiszące na
ścianie nagle rozprysnęło się pod moimi powiekami. Straciłam panowanie nad
zdrowym umysłem, gdy ukochał mnie, przytulając głowę do mojego czoła. Ukochał mnie. Tak się mówi, prawda? Kiedyś mówiłam mamie, żeby mnie ukochała. " Mamo, ukochaj mnie". Mama brała wtedy moje małe ciałko i przytulała mnie do swojej piersi, głaszcząc po głowie i całując w czoło. Harry mnie ukochał. Nie jak mama. Harry ukochał mnie jak Harry... Tak, jak tego potrzebowałam. Wypuściłam powietrze, co nie mogło ujść Jego uwadze. Miłość, która nie jest
szaleństwem, nie jest miłością. Ktoś tak kiedyś mówił. Albo pisał. Może
śpiewał. Sama nie wiem… Ale miał rację, prawda? Harry doprowadzał mnie do
szaleństwa. Swoim świszczącym oddechem, uciszanym przez poduszkę. Swoimi
dłońmi, które wcisnął w prześcieradło, gdzieś pod moimi plecami. Nogami, które
ułożył tak blisko moich, że czułam, jakby stopy parzył mi wrzątek. Swoim
biodrem, które wciskał mi w żebro. Szalałam, a przecież leżałam na łóżku,
spokojna i zdrętwiała, jak kłoda. No przecież, że szalałam… Tylko tak trochę w
ukryciu.
Leżałam,
ale czułam, jakbym fruwała. Moje wątłe ciało wbijało się w materac, a wyobraźnia podsuwała obraz fruwających pod sufitem kości owleczonych w moją siną skórę. Absurdalnie straszne jest to, jak Jego szorstkie
palce wyławiają wypustki gęsiej skórki na moje ramię. Maltretował moją szyję
palcem. Nie wiem, jak to robił, ale wiłam się w sobie samej, na łóżku opanowana
spokojnością. Spomiędzy ust wypuszczałam niejawne oddechy, byleby się tylko nie
udusić. Udusi mnie zaraz przecież! Tak nie można, tak po prostu nie można. Leży
obok, sekundę temu skończył szeptać. O czym szeptał, znowu nie wiem. Obudziłam
w sobie resztki świadomości, kiedy kończył zdanie. Martwił się o mnie – tyle
zdołałam wycisnąć. Bo zniknęłam tak nagle, za tymi drzwiami hotelowymi, a On
się wystraszył. Wystraszył się, bo zniknęłam za drzwiami ze łzami w oczach. I
jeszcze ten ręcznik miał na biodrach, co mu tak spadał. No, tak, wystraszył
się… I tak mi szeptał, że się wystraszył, tak? Nie oszukujmy się. Dobrą mi
pokutę dał, za to ucieknięcie do parku. Slalomy kreślone koniuszkiem palca na
przy moim uchu, w zagłębieniu za szczęką. Prosta droga do gehenny zmysłów. Cwany
jest, a tak się bał. A ja mam łatwopalne ciało. Spalał mnie przecież. Tym swoim
nagrzanym paluchem tańczącym z moimi drobnymi włoskami na skórze. Znów szeptał.
Znów nie wiedziałam co… A szeptał tak soczyście, drażniąc mnie swoim ciemnym
loczkiem w powiekę. Podniosłam oczy w górę, zahaczyłam trochę o zieleń Jego
oczu. Bolało, bo wyginałam szyję. Podniósł ramię, żebym mogła się przesunąć.
Szeptał, patrzył prosto w oczy. Szeptasz…Krzyknij co szeptasz, bo nie rozumiem! Harry? Harry...Harr...
Nie
krzyknął. Ściszył tylko głos, marszcząc brwi. Zieleń oczu zgasła. Czerwień.
Ust? Zagryzł je szybko. Popękane, suche, zaraz krew mu pocieknie. Ja się przecież
krwi boję! Nie scałuję, bo zemdleję. Chryste, przecież ja już zemdlałam. Tylko
dziwnym cudem widzę, jak mi coś do ucha szemra. Widzę, czuję, ale ogłuchła,
cierpliwie obserwuję ruchy warg. Zaciśniętych, rozluźnionych, zagryzionych,
pachnących, trochę wilgotnych, trochę suchych. Zabijasz, Harry… I przestań
zagryzać wargi. Popatrz, już Ci tu krew ścieka. Tu, po lewo. O masz, zlizałeś.
Znowu szepczesz…Harreh...