czwartek, 27 września 2012

Dwudziesty pierwszy

Harry paplał coś kiedyś o karmie...Nie pamiętam już w ogóle, co tak dokładnie mówił. Mimo wszystko, co najważniejsze,  z tej jego szybkiej, brytyjskiej paplaniny wywnioskowałam cudem, że cierpimy po to, by potem móc być szczęśliwymi. I nie wiem, czy jest to kwestia tego, że wierzę w każde słowo Stylesa, niezależnie od tego, czy powie je dobrowolnie, czy z nakazu managerów...Chyba faktycznie miał facet rację. Uwierzcie mi na słowo, chyba właśnie stwierdziła się Jego niemrawa teoria. Faktycznie, cierpimy i zagryzamy wargi z bólu, by potem odczuć niesamowicie przyjemną ulgę i spokój. Chyba się tego doczekałam. Spotkało mnie wielkie szczęście, że trafiłam do klasy z aniołami. Nigdy nie umiałam odnaleźć szczęścia i pełnej akceptacji w szkole. Ludzie są podli i nie mają serca. Jest tyle podłych osób, którym nie pasuje dosłownie wszystko. I gdyby mogli, narzekaliby nawet na tlen, wodę albo zwykłe chmury... Dołowało mnie to. Do momentu, aż trafiłam na swoje osobiste anioły. Słuchajcie, nie wiem, czy nie śpieszę się, pisząc takie rzeczy. W końcu mawia się  - " Nie chwal dnia przed zachodem słońca". Może robię błąd, twierdząc, że mam wspaniałą klasę. Ale nie mogę się nacieszyć niemożliwie czułymi, pełnymi troski, empatycznymi ludzmi. Tak niewyobrażalne miłe uczucie rozsadziło mi głowę, gdy dowiedziałam się, że Klaudia, moja galopująca wśród stokłosików Klaudia przeczytała całą " Czerwoną Wstążkę", jak to nazwała Zapach Marzenia. Patrycja wychwyciła adres bloga na przerwie i sama znalazła bloga... A ja teraz wysłuchuję historii o Amirze i Harry'm, widzę dwa kasztany ochrzczone nazwą " Amira i Harry", ciągle się uśmiecham. Brakowało mi tego w zyciu. Cieszę się, że mam Mess, Klaudię, Patrycję, Słomkę, Wiaderko, i masę innych aniołków. Ten rozdział jest dla Was! Oby te kilka lat  wspólnej nauki były najlepsze w naszym życiu ;) 



Milczałam, bo nie chciałam przerywać ciszy urozmaicanej naszymi oddechami. Przecież to brzmi tak pięknie, wręcz porównywalnie do śpiewu całego One Direction. Nawet jeszcze idealniej. Było mi tak przyjemnie trzymać Go za ciepłą dłoń. Nienaturalnie ciepłą. Tak kompletnie nagrzaną. Przekazywał mi odrobinę ciepła opuszkami palców. Chłonęłam wszystko, co mi dawał…On uspokajał oddechem ślizgającym się po mojej szyi. Oddychał przerażająco wolno, muskając moja skórę subtelnym podmuchem wiatru. Chyba już nie płakałam. A nawet jeśli łzy ściekały mi po pliczkach, natychmiastowo wsiąkały w Jego koszulkę. Chłonęła wszystko idealnie. Moje łzy, mój zapach, całą mnie. Zimno trzęsło ramionami. Ciepłe dłonie błądzące powoli po  plecach dawały jednak niewiele ciepła. Byłam nieprzytomna i zamiast ratować resztki rozumu, rozpływałam się jeszcze bardziej. Pewnie szczypałam Go za skórę, próbując przytrzymać się w pionie, ale nawet nie zasyczał. Zdawał się nurkować nosem w moich włosach. Zacisnęłam palce na rękawie białej bluzki, która pachniała Jego ulubionym proszkiem do prania. Zniosłam dzielnie Jego wędrujące palce, przemieszczające się spokojnie ponad moim biodrem. Mętnym wzrokiem obleciałam komodę stojącą przed nami. Boże, to jest komoda, prawda? Co to jest…? Opatulał ramionami, a nogi mi miękły w kolanach tak szybko, że byłam zmuszona do chwycenia się silniej. Nie chciałam wzdychać. Chciałam tylko tak tkwić w Jego silnych ramionach, znosić ugodzenia Jego dotyku. Szczypały mnie w skórę. Dotykał mnie swoim ciałem. Paraliżował i zabijał... Wymsknęło mi się. To ciche westchnienie, bardzo szybko wycedzone spomiędzy ust.  Tak subtelne, jakby mnie ścisnął za żebra. Jakbym w sekundę straciła siły do oddychania. Jakbym chciała się uratować i jeszcze przez minutę oddychać... A ściskał mnie tylko za serce, prawda? Ile myśmy tak tkwili, na środku dywanu, skąpani w zapadających ciemnościach? Ile minęło minut, zanim rozlałam ciało w Jego uścisku? Zanim oddałam mu się calutka? Zanim po prostu zaufałam uczuciu i zapomniałam. Zanim...zapomniałam? 
Zaczęłam się zastanawiać, czy On w ogóle oddycha… Tak cichutko wypuszczał powietrze przy moim uchu, rozwiewając na boki lekkie kosmyki włosów. Słodki zapach. Zdecydowanie słodki oddech. Pił kawę, prawda? Jak zwykle, przesadził z cukrem. Wsypał może dwie, albo trzy, jak zazwyczaj, zaciekle mieszając zawartość kubka swoją ukochaną łyżką. Z dala od Liama, rzecz jasna. Słodki oddech, tak? Tak mówiłam, to prawda. Zasłodził mnie. Tak kurczowo trzymając przy swoich ramionach, jakbym miała zaraz z przesytu tej słodkości się rozpaść. Ja byłam słona. On był słodki. A cukier się...Rozpuszcza, prawda? Cukier prędzej czy później się...Rozpuszcza...
Drgnął. Tak lekko, a i tak otworzyłam szeroko oczy. Poczułam, jakby nagle ugryzł mnie mocno w koniuszek palca. Jakby wbił mi w nadgarstek igłę. Jakby...Zniknął. Drgnął, a ja oprzytomniałam.  Rozchyliłam wargi, odrobinę szybciej oddychając. Jakbym się budziła. Dobudzał  zmysły dotykiem i poruszającymi się ramionami. Ja krztusiłam się zimnem, a On cofał się w stronę łóżka. Szłam za Nim, nie odrywając się nawet na milimetr. Potulnie trzymałam się ciała Harry’ego, ciągnięta tyłem po dywanie wleczona jak maleńka, zniszczona kukiełka z nadzieją w szklanych, sztucznych oczkach. Złapana za ramiona, zostałam położona na miękkich poduszkach. Jak? Tak szybko? Jeszcze chwilę temu mocno stałam na podłodze. Co ja gadam…Ledwo stałam w miejscu, martwa na wpół. Trochę taka sztywna, trochę taka lejąca się przez ręce… Taka trochę. A teraz nagle złapał mnie zwinnie i…Utonęłam w poduszkach, tak? Zerknąwszy na mnie przelotnie, nachylił się nade mną i przesunął moje ciało. Jak  drobną lalkę, kukiełkę albo pluszaka. Jak zielony kubek na mahoniowym parapecie. Jak wazon z zasuszonymi peoniami. Jak przedmiot, ale...Z delikatnością, jakbym się miała rozsypać. I jakby mnie potem nie mógł sklecić w całość. Jakbym miała zostać zniszczona i bezpowrotnie utracona. Nie rozpadnę się chyba przecież, nie? Może mnie pewniej złapać za nadgarstek, a nie tak subtelnie, jakbym parzyła… Utonięta w poduszkach, pławiłam się w zapachu naszych ciał, którymi przesiąknięte było nawet cienkie prześcieradło. Obserwowałam Jego twarz wynurzającą się co chwilę zza drgających loczków. Co On robił? Próbował tak niezdarnie wyciągnąć spod poduszek miękki koc. A ja martwo wpatrywałam się w Jego czerwone usta, wygiętą szyję i żyły na przedramieniu. Układałam wzrok na wyeksponowanym obojczyku, który ukazał się, kiedy Harry napiął ramiona. Opadł plecami gdzieś blisko mnie.  Zapach Jego perfum podniósł się i nagle zatańczył melancholijną rumbę ponad naszymi głowami. Tanecznym krokiem aromat przemknął po poduszkach i natychmiast popłynął w górę, pod kremowy sufit. Zgubiłam wzrokiem okno i płynące chmury. Lustro wiszące na ścianie nagle rozprysnęło się pod moimi powiekami. Straciłam panowanie nad zdrowym umysłem, gdy ukochał mnie, przytulając głowę do mojego czoła.  Ukochał mnie. Tak się mówi, prawda? Kiedyś mówiłam mamie, żeby mnie ukochała. " Mamo, ukochaj mnie". Mama brała wtedy moje małe ciałko i przytulała mnie do swojej piersi, głaszcząc po głowie i całując w czoło. Harry mnie ukochał. Nie jak mama. Harry ukochał mnie jak Harry... Tak, jak tego potrzebowałam. Wypuściłam powietrze, co nie mogło ujść Jego uwadze. Miłość, która nie jest szaleństwem, nie jest miłością. Ktoś tak kiedyś mówił. Albo pisał. Może śpiewał. Sama nie wiem… Ale miał rację, prawda? Harry doprowadzał mnie do szaleństwa. Swoim świszczącym oddechem, uciszanym przez poduszkę. Swoimi dłońmi, które wcisnął w prześcieradło, gdzieś pod moimi plecami. Nogami, które ułożył tak blisko moich, że czułam, jakby stopy parzył mi wrzątek. Swoim biodrem, które wciskał mi w żebro. Szalałam, a przecież leżałam na łóżku, spokojna i zdrętwiała, jak kłoda. No przecież, że szalałam… Tylko tak trochę w ukryciu.
Leżałam, ale czułam, jakbym fruwała. Moje wątłe ciało wbijało się w materac, a wyobraźnia podsuwała obraz fruwających pod sufitem kości owleczonych w moją siną skórę.  Absurdalnie straszne jest to, jak Jego szorstkie palce wyławiają wypustki gęsiej skórki na moje ramię. Maltretował moją szyję palcem. Nie wiem, jak to robił, ale wiłam się w sobie samej, na łóżku opanowana spokojnością. Spomiędzy ust wypuszczałam niejawne oddechy, byleby się tylko nie udusić. Udusi mnie zaraz przecież! Tak nie można, tak po prostu nie można. Leży obok, sekundę temu skończył szeptać. O czym szeptał, znowu nie wiem. Obudziłam w sobie resztki świadomości, kiedy kończył zdanie. Martwił się o mnie – tyle zdołałam wycisnąć. Bo zniknęłam tak nagle, za tymi drzwiami hotelowymi, a On się wystraszył. Wystraszył się, bo zniknęłam za drzwiami ze łzami w oczach. I jeszcze ten ręcznik miał na biodrach, co mu tak spadał. No, tak, wystraszył się… I tak mi szeptał, że się wystraszył, tak? Nie oszukujmy się. Dobrą mi pokutę dał, za to ucieknięcie do parku. Slalomy kreślone koniuszkiem palca na przy moim uchu, w zagłębieniu za szczęką. Prosta droga do gehenny zmysłów. Cwany jest, a tak się bał. A ja mam łatwopalne ciało. Spalał mnie przecież. Tym swoim nagrzanym paluchem tańczącym z moimi drobnymi włoskami na skórze. Znów szeptał. Znów nie wiedziałam co… A szeptał tak soczyście, drażniąc mnie swoim ciemnym loczkiem w powiekę. Podniosłam oczy w górę, zahaczyłam trochę o zieleń Jego oczu. Bolało, bo wyginałam szyję. Podniósł ramię, żebym mogła się przesunąć. Szeptał, patrzył prosto w oczy. Szeptasz…Krzyknij co szeptasz, bo nie rozumiem! Harry? Harry...Harr...
Nie krzyknął. Ściszył tylko głos, marszcząc brwi. Zieleń oczu zgasła. Czerwień. Ust? Zagryzł je szybko. Popękane, suche, zaraz krew  mu pocieknie. Ja się przecież krwi boję! Nie scałuję, bo zemdleję. Chryste, przecież ja już zemdlałam. Tylko dziwnym cudem widzę, jak mi coś do ucha szemra. Widzę, czuję, ale ogłuchła, cierpliwie obserwuję ruchy warg. Zaciśniętych, rozluźnionych, zagryzionych, pachnących, trochę wilgotnych, trochę suchych. Zabijasz, Harry… I przestań zagryzać wargi. Popatrz, już Ci tu krew ścieka. Tu, po lewo. O masz, zlizałeś. Znowu szepczesz…Harreh...







wtorek, 18 września 2012

Dwudziesty

   Zawsze na początku piszę dedykację. Zawsze dla tych, którzy w jakiś sposób zajmują miejsce w moim roztargnionym umyśle. Raz dziękuję za docenienie, raz wyznaję sympatię a innym razem po prostu dedykuję, by sprawić komuś przyjemność takim nic nieznaczącym psikusem. A dziś siedząc w fotelu i kichając trzydziesty siódmy raz ( Proszę się nie śmiać, ale autentycznie to liczę, bo ostatnimi dniami biję rekordy...) ( Nie wiem, po co to napisałam...) zastanowiłam się, jakim prawem nie zadedykowałam ani jednego rozdziału osobie...Dzięki której powstało to opowiadanie. Gdyby osiemnaście lat temu, pierwszego lutego  Anne nie urodziła tego idioty z lekko kręconymi włosami i zielonymi ślepiami, nigdy nie napisałabym tego opowiadania. I prawdopodobnie nie poznałabym tylu wspaniałych ludzi. Nie poznałabym ani Harry'ego. Ani Was... W ostateczności Styles urodził się tego pierwszego lutego, żył sobie w cieniu przez te kilka lat, robiąc w pieluchy i bawiąc się samochodzikami. Wżerał tampony, bo myślał, że to ciastka. Nauczył się biegle mówić po francusku. Wpadł na pomysł ogolenia swoich włosów na cele charytatywne. Uświadomił sobie, że nie cierpi oliwek. A nawet dał zaatakować się koziołkowi. I nauczył się spać nago. Potem coś mu odstrzeliło, tak naprawdę nikt nie wie, co, zapewne On sam też nie wie. I polazł do X - factora. I tenże właśnie spacer w kierunku sławy sprawił, że sławę osiągnął. A potem to już był tylko płacz. Jego i mój. Jego w laptopie, przed kamerą. Mój przed laptopem. On zwierzał się innym, że chciałby móc nie przejmować się krytyką innych. Ja płakałam, bo nie mogłam pojąć fenomenu łez młodego chłopaka, który zamiast pokazać, że jest silny, przed operatorem kamery zwyczajnie zaczął się jąkać i szlochać. Szlochaliśmy oboje, niby jednocześnie, ale jednak nie. Teraz powinnam udać się do psychologa, który pomógłby mi zrozumieć, co zaszło. Ja oczywiście nigdy tak naprawdę nie dowiem się, jak to się nazywa. Psycholog natomiast stwierdziłby, że zakochałam się w zielonych oczach pewnego bruneta z niewyobrażalnie wielkimi dziurami w nosie... W sensie, że dziewucha zauroczyła się swoim idolem. Tak naprawdę nie wiem, jak to się określa. Reasumując... Ten rozdział nie jest idealny. Jest dziwny i nieprofesjonalny. Nie różni się niczym od pozostałych. Nie jest wyjątkowy. I własnie dzięki temu chciałabym zadedykować go Harry'emu Stylesowi. I choć On się o tym nigdy w życiu nie dowie, zrobię to i tak. Dzięki temu człowiekowi napisałam opowiadanie, które jest dla mnie skarbem. Dzięki temu dziwnemu nastolatkowi pojęłam kilka rzeczy. Dzięki Niemu zrozumiałam, że by być szczęśliwą, nie muszę mieć kogoś blisko siebie... Wystarczy, że będę miała zdjęcie, jak wychodzi z samochodu z ogromnym uśmiechem na ustach. W życiu nie można mieć wszystkiego. Nawet, jeśli pragniemy kogoś  ponad wszystko, niekoniecznie ten ktoś zamieszka w naszym sercu. To się nie liczy. Liczy się szczęście. Jeśli ta osoba jest szczęśliwa, nie ze mną, gdzieś indziej, gdzieś daleko... Jestem szczęśliwa. Taka prosta lekcja od Harry'ego Stylesa z niewyobrażalnie dużymi dziurkami w nosie. Ten rozdział jest dla Niego. Może kiedyś ktoś przełoży to pieprzone opowiadanie na angielski i jakimś cudem to siajstwo trafi do Stylesa. Może to przeczyta... A jeśli tak się stanie, to błagam, powiedzcie Mu, że się cieszę i w ogóle, o której i gdzie mnie chowają, bo pewnie będę już martwa ze szczęścia....

Klimat, rytm...Muzyka

Nie mogłam ozdrawiać ciała Jego dotykiem. Nie mogłam ubierać się w Jego zapach. Więdłam cała, siedząc na rozpadającej się ławce. Zielona farba odpadała z drewnianych belek.  I sama już nie wiem, ile trzeba słów, by wysuszyć  łzy. Płakałam nieprzerwanie odkąd wymknęłam się z hotelu. Wypuszczona z ramion Jacoba obserwowałam w przerażeniu, jak chłopak łapie czarną torbę. Spojrzawszy ostatni raz na mnie, stojącą a środku pokoju bezbronnie, wyszedł pośpiesznie, trzaskając  głośno drzwiami. Harry umiał jedynie patrzeć mi smutno w oczy. A ja słysząc wciąż w uszach huk zamykanych drzwi, trzęsłam się. Harry spoglądał na mnie Przepraszająco. Chciał mnie tym spojrzeniem przywrócić do życia.  Sprawić, bym na chwilę choć poruszyła ciałem. Bym drgnęła...A potem musiał jedynie obserwować, jak chowam pod kosmykami włosów łzy. Bez słowa łapałam skrawki płaszcza w trzęsące dłonie. Domyślił się, że chcę uciec. Gdy próbował zatrzymać mnie za nadgarstek, przy sobie, prawie spadł mu ręcznik  z bioder. Przytrzymawszy go przy ciele, wypuścił z objęć moją dłoń. Skorzystałam z okazji. Chwyciłam klamkę i zniknęłam…Wybiegłam na korytarz, zostawiając zdezorientowanego Harry'ego. Zacisnęłam paznokcie na połach płaszcza. Zdusiłam ból, słysząc, jak wybiega na korytarz i woła mnie. Harry wrzeszczał moje imię przerażająco boleśnie. Każdy dźwięk wydostający się z Jego ust miał mnie zatrzymać Krzyk rozchodził się echem po korytarzu, odbijał od ścian, a grymas pokojówki, którą potrąciłam, biegnąc prędko, brzmiał w moich uszach. Cierpki łyk życia. Jak zwykle. Nie goniłam Jacoba. Nie chciałam go zatrzymywać. Gdybym pobiegła za przyjacielem, zostawiając w pokoju Harry'ego, byłabym najokropniejszą osobą na świecie. Dlatego uciekłam. Od jednego i drugiego. Nie pobiegłam za Evansem. I nie zostałam przy Harry'm.  Słone grochy łez lekko spływały po szczęce, wsiąkając  niewinnie w czarny płaszczyk. Czy musiałam uciekać, gdzieś sama nie wiem, gdzie? By uspokoić oddech, wysuszyć łzy, ugodzić swoje plecy bolesną strukturą ławki. Musiałam uciec pod stare drzewo, kołyszące nade mną zielonymi liśćmi. Tylko po to, by zasiąść pod nim, wsłuchać się w skrzypnięcie przestarzałej ławki. A właściwie tylko po to, by pozwolić tym wszystkim bolesnym słowom wrócić do mojej głowy. Zaciskałam paznokcie na drewnie, krusząc farbę na chodnik. Słowa Jacoba uderzały mocno. Zaczynałam tęsknić. Zaczynałam płakać na nowo. Płakałam przecież dyskretnie. Tak bardzo po cichu, schylając się, jakbym szukała wymarzonego kamyka pod stopami. Płacz do wewnątrz? Mieszałam się. Mieszały się wszystkie moje odczucia. Wszystkie emocje były inne. Gryzły się ze sobą. Głupiałam...Dostawałam gorączki ze strachu. 
Płacz podobno uwalnia od złych emocji. Te szare łzy ściekające po moich rozgrzanych policzkach nie uwalniały mnie od absolutnie niczego. Cierpiałam z każdą chwilą mocniej, czując, jak wewnątrz mnie rozrywa się każdy organ.  Serce pulsowało boleśnie. Płuca ocierały się o żebra, wprawiając mnie w agoniczny paraliż. Żałowałam, że nie potrafię cofnąć czasu. Żałowałam, ze Jacob musiał zasiać w sobie niezrozumiałego pochodzenia nienawiść do Harry’ego.  Żałowałam, że powiedziałam mu to, co powinnam była zachować głęboko w sobie. Żałowałam, że w obecnej chwili jedynym powietrzem, jakim oddycham, jest zwykły tlen. W pobliżu nie było mojego chodzącego marzenia. Nie mogłam zatchnąć się zawsze cudownym zapachem Harry’ego. Pozwalał mi wdychać swoje perfumy o każdej porze dnia i nocy. Teraz siedział gdzieś w naszym pokoju hotelowym. Zostawiłam Go samego, absolutnie samego ze strachem w zielonych szkiełkach, wybiegając ze łzami w oczach z pomieszczenia.  Wołał, krzyczał, wrzeszczał za mną, jak małe dziecko za zagubioną mamą.  Darł się, jakby rozdzierali Go na najmniejsze kawałki.  Wrzeszczał, jakbym umierała...A ja Go zostawiłam i uciekłam. Gdzie jest moje serce? Dlaczego je straciłam? Gdzie podziało się moje dobro? Gdzie jest dobro, które dawałam tylko Harry'emu? Codziennie bałam się o Jego życie. Bałam się zostawiać Go samego na krótkotrwałą chwilę, mając świadomość, że moją obecność mogą zastąpić mu prochy. Zapominałam, co to jest zdrowy rozsądek, bo zamiast niego miałam panikę w umyśle. I nagle zostawiłam Go samego....Pragnęłam wstać z ławki i iść do Niego jak najszybciej, by się przytulić. Zaczerpnąć mojej dawki marzenia. Tylko nie mogłam. Po prostu nie mogłam…

        Nie wiem, ile sił musiałam włożyć w to, by wstać. Wiem tylko, że nieprzytomnie gnana potrzebą złapania w płuca zapachu Harry’ego, poczucia Jego ciepłego ciała, podniosłam się żwawo z ławki i ruszyłam szybko kamienistą dróżką. Wtedy tak bardzo zesztywniała i zziębnięta. Prawie jak ślepa kobieta idąca za przeczuciem. Prawie jak ślepy, ufny koń  prowadzony przez jeźdźca. Miałam zaufanie do Harry’ego. Widziałam, że gdy tylko stanę w drzwiach, zapłakana niczym bezradne, maleńkie dziecko, natychmiast utuli mnie w ramionach. Gdybym tego zaufania w sobie nie miała, tkwiłabym bezczynnie na ławce do chwili obecnej. Tylko że ja za bardzo łaknęłam swojego marzenia. Za bardzo chciałam stać się tym maleńkim dzieckiem w szerokich, ciepłych ramionach chłopaka. Znów zachciało mi się nabrać w płuca perfum Harry'ego, który samym dotykiem odnawiał moje poszarzałe ciało. Każdym spojrzeniem wstrzykiwał we mnie kolejną dawkę sił. Wystarczyło, że przejechał koniuszkiem palca po moim ramieniu, a ja od razu oddychałam szybciej. Odnawiał we mnie życie. I ja miałam tkwić na tej ławce, produkując coraz więcej łez? Kiedy On czekał na mnie w pokoju, zapewne odchodząc od zmysłów? Kiedy tak z minuty na minutę chłonęłam ramionami chłód, w głowie zaczęły kotłować się nieprzyjemne myśli. Zostawiłam Go samego w pokoju. Pośpiesznie wybiegając z hotelu pozostawiłam Go na pastwę złych myśli. Nie będzie mnie przy Nim, jeżeli znajdzie Go słabość. Co zrobię, jeżeli znów ucieknie w stronę narkotyków? Co, jeżeli gdy ja tkwiłam na ławce w parku, On kolejny raz zrobił błąd? A ja nie złapałam Go za dłoń? Musiałam wstać z tej ławki. I  biegiem, ze spadającymi na ulicę łzami, popędzić w stronę hotelu. Nieważne były te łzy, które przez wiatr, rozpływały się i ślizgały na policzkach. Nie wiem, jakim cudem omijałam wszelkie latarnie, budynki, drzewa.  Pomimo wciąż na nowo napływających do oczu łez, pędem przemierzałam nieznane mi ulice. Nie czułam tchu, który powoli traciłam. Po prostu uciekałam w stronę...ratunku. Dlaczego sól w błyszczących łzach znów płynęła po moich policzkach? Przykra wymiana słów z Jacobem wycisnęła ze mnie wiele słonawych kropel. Strugi na policzkach zdawały się nie zasychać. A teraz, gdy przywitałam szarą myśl, a raczej obawę o Harry’ego,  lęk wyciskał ze mnie resztki. Kiedy miałam szesnaście lat, zastanawiałam się, czy łzy kiedykolwiek się kończą. Nie dowiedziałam się. A teraz myślę, że łzy to skroplony ból. Mogę płakać ile wlezie, prawda? Bólu i tak z siebie nie wyrzucę… Tak pomyślałam i przyspieszyłam, wbiegając po dwa stopnie, po marmurowych, śliskich schodach.
A kiedy wreszcie złapałam za tę klamkę, przymykając oczy, bałam się zrobić kolejny, powolny ruch. Jakby mi to miało sprawić niewyobrażalnie trudny do zniesienia ból. Tylko dlaczego ja bałam się otworzyć drzwi, za którymi był mój ratunek?  Wystarczyło zrobić  krok, naciskając klamkę. Odwaga kosztuje dużo, trzeba przyznać. Najwięcej poszło obaw, na te wszystkie sekundy, które paraliżowały i zjadały mnie żywcem. Czego tu się bać? Przecież On tam jest. Otworzę te drzwi, stanę w progu, spojrzę mu znacząco w oczy i… I co? I poczuję wreszcie Jego zapach przynoszący ratunek? Pozwolę mu się ciasno, czule objąć? Rozluźnię wszystkie spięte mięśnie i pozwolę mu się trzymać tak przez godziny? Czy będę musiała znów wycierać łzy, bo nie daj Boże przyszłam za późno, a On… A On jednak został dopadnięty przez słabość?
Otworzyłam te cholerne, skrzypiące drzwi. Ale sama nie wiem, jak to zrobiłam. Miałam wrażenie, że przyjmuję bolesny cios. Poczułam, jakby ktoś oślepił mnie ogromnym reflektorem. Dlatego, kiedy tylko uchyliłam drzwi, przymknęłam prędko oczy. Trzask zamykanych drzwi obudził mnie. Wtedy chcąc czy nie chcąc, musiałam podnieść powieki. Powinnam była zdjąć płaszcz. Powinnam odgarnąć te wszystkie drobne kosmyki z czoła. Powinnam wreszcie przestać płakać i wytrzeć łzy. Powinnam oddychać? Zacisnęłam paznokcie na połach płaszcza i zagryzłam wargi. Już prawie czułam smak krwi, wyciekającej subtelnie z moich suchych warg. I w tym samym momencie podniosłam oczy z dywanu, prostując szyję. Patrzył na mnie. Stał tak bezradnie, pod oknem, niedaleko firanki. A ta firanka tak pięknie tańczyła z powietrzem uciekającym z zewnątrz do wewnątrz… Niedaleko stał fotel, ten z jasnymi poduszkami. Ten taki miękki i wygodny... I Harry. Tak niesamowicie zlękniony? Czy On się bał? Czego On mógłby się bać… Nie mógłby. Tylko że stał tak niemrawo. Jakby zaraz miał upaść na kolana. Na rękach wyszły mu wszystkie żyły, widoczne, bo podciągnął białe rękawy bluzki do łokci. Czarne, dresowe spodnie tak z Niego zjeżdżały. Był chudy, ale dlaczego dopiero teraz to zauważyłam? I patrzył się. Zjadał mnie wzrokiem, od czubka głowy po stopy. Calusieńką. W całości.  Duże, soczyście zielone oczy. Smoliste, błyszczące źrenice na wskroś przecinające mnie bólem. Nie był zły. Nie miał zamiaru na mnie krzyczeć. On się bał. Bał się o mnie, a to bolało. Jego przerażone oczy mnie bolały...Bez namysłu zrobił krok i  zatrzymał się. Milczał tak pięknie, że aż zaschło mi w gardle. Można milczeć pięknie – a jednak. On milczał idealnie. Tak lekko, zdecydowanie. Tylko tak bardzo w tym gardle mi zaschło, że nawet przełknięcie śliny, gdy znów ruszył powolnym krokiem do mnie, było bolesne. I nagle zapomniałam, że miałam zdejmować płaszcz. Że miałam odgarniać włosy z twarzy. W zapomnienie odleciał plan ściągania niewygodnych butów. A był już blisko, gdy przypomniało mi się, że oddychać też miałam...
I nie wiedziałam, dlaczego kiwał głową z dezaprobatą, stojąc już całkiem przy mnie. Owionął mnie swoim zapachem. Tymi perfumami, których tak potrzebuję. I które potajemnie wdycham we wszystkich perfumeriach w Londynie. A i tak nigdy nie potrafię zapamiętać nazwy. Zresztą, to jest po prostu zapach marzenia. I nie moja to wina, że gdybym powiedziała ekspedientce w perfumerii, że potrzebuję zapach marzenia, spojrzałaby na mnie, jak na opętaną.  Owionął mnie oddech zielonookiego. Harry nadal stał. Wcale nie upadał, czego się obawiałam. Spoglądał na mnie spod swoich czarnych loków. Tak niesfornie opadający loczek drażnił Go w nos. Nie strzepnął go na bok, jak zazwyczaj to robi, jednym ruchem głowy. Stał sztywno, w palcach lewej ręki trzymając sznurek od dresowych spodni. Na co Ci ten sznurek, człowieku? Ty już powinieneś trzymać mnie w ramionach. A nie ten sznurek tak miętosić… Sznurkiem się bawi, zamiast mnie ratować. Wzdycha tak ciężko, jakby wiele sił mu zabrał ten spacer spod okna, do mnie. Nie umie się domyślić. Że pragnę. Potrzebuję. Chcę?
Sama nie wiedziałam, czy upuszczać ten płaszcz na podłogę i prosić Go cicho, tak pod nosem, żeby wreszcie mnie zgarnął do siebie, pod brodę. Było mi tak błogo, gdy jeździł po mnie wzrokiem błyszczących, zielonych oczu. Sznurek nadal był w posiadaniu Jego zsiniałych palców. Odpięłam pierwszy, czarny guzik. Kolejny kosmyk włosów zjechał na czoło. Przechylił głowę w bok, nie odrywając spojrzenia od moich policzków. Mokre, co? Drugi guzik odpięty, niezdarnie, bo niezdarnie, ale jednak. Wyprostował się, wypuszczając sznurek z palców. Otworzyłam usta, ale nie chciałam nic mówić. Chciałam tylko złapać ostatni haust powietrza, bo podszedł. Bo podszedł, odpiął ten ostatni, trzeci guzik, bo tylko te trzy zapięłam i… Płaszcz spadł na ziemię. Z cichym szumem materiału opadł gdzieś obok moich nóg. Cisza była lekka. Trochę tak lekka, jak mój oddech.  Bo on z chwilą robił się coraz płytszy. Patrzyłam, czekałam, oddychałam, konałam. Żyłam przecież, a dygotałam cała od środka, jakbym umierała. Ostatnie tchnienie i zamknęłam oczy. Wreszcie byłam Jego. Z zaciśniętych ust wypuściłam powietrze, gdzieś tam koło Jego ucha, gdy oplatał mnie rękami. Nie zastanawiałam się, co szeptał. Szeptał coś ewidentnie, blisko mojego ucha, gdy układałam policzek na Jego obojczyku. Kościsty jest, jak zawsze, dziś tak bardziej wyjątkowo. Oparł brodę, też jak zwykle kościstą, o moje czoło. Pewnie masował moje plecy swoją wielką dłonią, ale nie wiem. Nie czułam. Nie czułam, bo tak okropnie szeptał mi do ucha, że nie wiedziałam, co mi jest. Nie umiałam nawet zrozumieć, co do mnie szepta. Skończył wreszcie, zamykając usta. Martwiłam się, że mógł o coś mnie spytać. Przecież nie zrozumiałam nic. Zadrżałam, gdy niepewnie się zachwialiśmy. Odłączeni od świata. Policzki chyba już mi wyschły. Tego też nie wiem na pewno. Nie wiem nic. Na pewno… Pocałował. W głowę. To wtedy wiedziałam, że się martwił po prostu. I zjadła mnie ciekawość, co mi tak szemrał po cichutku do ucha. Chyba się nie dowiem. Bo On zajął sobie usta czym innym, niż rozmową…





poniedziałek, 10 września 2012

Dziewiętnasty


     Wiecie, jak to jest. Nowa szkoła, nowi ludzie....Jak się okazuje, niekoniecznie nowi ludzie. Messy znałam z Twittera. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że wylądowałam z Nią w klasie? Makabrycznie wielkie! Messiku, poradzimy sobie z wredną Caroline, ze zgniłą marchewką, stłuczonym lustrem a także ze wszystkim innym. Damy radę. A ten rozdział jest dla Ciebie, kochana. Fajnie było odtańczyć ten taniec radości na korytarzu. I jako jedyna  z czytelniczek będziesz miała możliwość wpisu ręcznego do pamiętnika! Rozdział dedykowany Tobie...  



    Zerknąwszy niepewnie na okładkę gazety, słyszałam ciężkie krople upadające pod prysznicem, tworzące szum. Nie byłam wybitnie radosna, spoglądając tępym, pełnym mgły wzrokiem na swoje zdjęcie na okładce. Z radości, pod ten drogi, elegancki sufit nie skakałam. Serce też  wcale nie wyskakiwało z piersi. Przejeżdżałam tylko palcami po delikatnej strukturze kolorowego papieru, zastawiając się, gdzie ja u licha żyję. Za mahoniowymi drzwiami, gdzie odprężającemu prysznicowi oddawał się zmachany przez próbę Harry, coś stuknęło. Właściciel ciemnych, bujnych loków wybuchł potężnym, radosnym śmiechem, sprawiając, że zmarszczyłam ze zdziwieniem brwi. Zacisnęłam ze złością usta, znów nieprzychylnie zerkając na pierwszą stronę gazety, w pięknych barwach ukazującej zdjęcie moje i Harry’ego.
Wystarczyło, żeby zielonooki chwycił mnie za dłoń, gdy wychodziliśmy z hotelu do auta. I wielka afera. Poszło im trochę tego kolorowego tuszu na wydrukowanie milionów egzemplarzy. Czerwonego tuszu na napis „ Harry Styles ze swoją dziewczyną za RĘKĘ!” również zużyli nie mało. I zapytałabym się samej siebie w myślach, po co tu robić taką aferę o zwykły uścisk dłoni, ale ktoś donośnie zapukał do drzwi. Siłą woli, podskoczyłam wysoko, odrywając palce od gazety i wlepiając oczy w dywan. Rzuciłabym również ciche „Proszę” w stronę drzwi, domyślając się, że za nimi stoi Niall lub Zayn, czy też inny członek zespołu, tylko…Tylko, że żaden z chłopaków nie wali tak natarczywie w drzwi. Ja rozumiem, że tam za w łazience bierze prysznic Harry Styles, ale to jeszcze nie pożar…
Zamrugałam oczami i poprawiając niebieską koszulę, która pomarszczyła się niesfornie, skierowałam się do drzwi. Osoba stojąca z nimi denerwowała się coraz mocniej, głośno uderzając pięściami o drewno. Wreszcie chwyciłam dłonią złotawą klamkę i drzwi stanęły otworem, pozwalając mi ujrzeć niecierpliwego gościa. Nie wiedziałam sama, czy otwierać oczy ze zdziwienia czy z przerażenia. Gdy chowając dłoń do tylnej kieszeni jasnych, obcisłych dżinsów mój wzrok spotkał się  szarymi oczami Jacoba, język stanął mi kołkiem. Obserwując wymowne spojrzenie wyższego o głowę przyjaciela, zastanawiałam się, czy to już pora cofać się i uciekać…Kurczowo zaciskał palce na czarnej torbie. Natarczywym wzrokiem maltretował moje zdziwione oczy. Zaschło mi w gardle do tego stopnia, że chęć przywitania się sprawiała ból. Milczałam, zaciskając spocone palce na klamce. Jacob nie odzywał się ani jednym słowem. Stał hardo przede mną, trzymając jedną dłonią torbę, drugą swój czarny telefon. Brązowa bluza niechlujnie na nim wisiała. Czarne spodnie przytrzymywane skórzanym paskiem sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały spaść. Ale ja i tak tylko wpatrywałam się w jego wzrok. W łazience, w której urzędował Harry znów coś huknęło. Tym razem odprężający się Styles nie wybuchł śmiechem.
- Jacob? Co ty tu robisz…- W zasadzie nie wiem, czy to było pytanie. Te słowa wypłynęły z moich ust bardzo nagle. Pełen pakiet zdziwienia – spozierało z moich oczu, wydobywało się z moich ust. Nawet po moich odrętwiałych ruchach można zauważyć, jak bardzo widok przyjaciela w progu wpłynął na mnie otępiająco. Co on tu, do licha, robi…?
- Mogę wejść? Czy mam tu stać tak do końca życia? – bąknął natychmiast, zaciskając palce mocniej na telefonie. Przestąpił z nogi na nogę, wprawiając mnie w większe niezręczne uczucie. Jeszcze raz przeanalizowałam słowa chłopaka stojącego przede mną i zamrugałam oczami. Natychmiast przesunęłam się bardziej w głąb pomieszczenia, otwierając szerzej luksusowe drzwi. Pewnym krokiem wszedł do środka, mijając mnie obojętnie i rozpraszając zapach swoich perfum, które były mi tak dobrze znane. Poczułam się prawie jak w domu. Nie odrywając lekko zlęknionego wzroku od pleców przyjaciela, zatrzasnęłam cichutko drzwi. Rozejrzał się po pomieszczeniu, odwracając w moją stronę.
- On tu jest? – wybełkotał poirytowany, pytając o Harry’ego. Rzucił torbą o podłogę. Skurczyłam się lekko, obejmując ramiona dłońmi. Podeszłam niepewnie bliżej.
- Jest pod prysznicem. Co tu robisz? – Kiedy mi spojrzał w oczy, spuściłam wzrok na drewnianą podłogę. Nie wiem, czemu tak się zlękłam. Tej pewności w ruchach Jacoba? Bezwzględnego, wymownego spojrzenia chłopaka? Przecież zawsze był wyższy ode mnie. I zawsze musiałam zadzierać lekko głowę, gdy chciałam spojrzeć mu w oczy. Różnica taka, że nie zawsze spoglądam na niego przestraszona. Tylko jak mam nie być przestraszoną, gdy wpada do mojego hotelowego pokoju, całkowicie rozgniewany. Oczywiście pod przykrywką obojętności. Jego nabuzowanie łaknęłam oczami, rozprawiając się sama ze sobą, co mu znowu zrobiłam.
- To ja poczekam. Wszystko znosiłem. Twoje bezwzględne posłuszeństwo, to że byłaś na każde jego pstryknięcie palcami. To że wypruwałaś sobie żyły, żeby być z nim. To że rzucałaś wszystko, byle polecieć do niego. Ale to już jest przegięcie, nie uważasz? – wysapał na wdechu, chowając telefon do tylnej kieszeni spodni. Zrobiło mi się nagle gorąco. Tak bardzo gorąco, że otworzyłam szeroko usta. Niemal poczułam, jak krew przyśpiesza w moich żyłach i wzburza się. Przyśpieszony oddech ocierał się o wargi, wysuszając je. Wyzywający wzrok Jacoba wbijał mnie boleśnie w dywan. Kurczyłam się bardzo powoli, nie przerywając naszego spojrzenia. Zahipnotyzowana zły wzrok chłopaka, popadałam w coraz większe zdumienie. Osłupiała całkowicie pozwalałam mojej klatce piersiowej unosić się w niespokojnym oddechu.
- Nie, nie uważam.
Spuściwszy oczy na kremowy dywan słyszałam, jak parska kpiącym śmiechem. Przeczesał dłonią brązowe włosy. Oddaliłam się w stronę nieposłanego nawet łóżka. Niechlujstwo Harry’ego wyjątkowo dzisiejszego dnia przestało mi przeszkadzać. Wzburzone fale materiału kołdry nie wyglądały tragicznie na przepięknym łóżku. Zapach prześcieradła, przesiąknięty nami, też do najgorszych nie należał… Zbliżająca się sylwetka Jacoba sprawiła, że podniosłam głowę, ale nie oczy. Bałam się jego spojrzenia tak samo, jak kroków skierowanych w moją stronę.
- Dla ciebie ćpanie, bo inaczej tego nie nazwę, to nie jest przesada? – Bardzo zdziwiony wypowiedział te słowa za moimi plecami. Poruszyłam nerwowo palcami, odwracając się bokiem. Na chwilę zajrzałam mu do oczu. Duże, czarne źrenice pełne po brzegi złości i bezradności. Tęczówki, zawsze tak wyjątkowo szare, teraz nazbyt pociemniałe. Zjechałam oczami do ust. Potem prześlizgnęłam się spojrzeniem po bluzie. Ostentacyjnie wbiłam pełen mgły wzrok w prześcieradło na łóżku.
- Ćpanie, tak? Ćpanie to inna kwestia. Mnie raczej chodzi o to, że cokolwiek by Harry nie zrobił, w twoich oczach i tak zawsze będzie robił źle. Wszystko co on robi i mówi, według ciebie jest złe. – wyszeptałam, bojaźliwie zerkając w stronę drzwi, za którymi nadal słychać było odgłosy spływającej wody. W tym momencie, słabość Harry’ego do brania długich, gorących prysznicy okazała się być ratunkiem. Modliłam się, by gorąca woda spływająca po Jego ciele była na tyle przyjemna, żeby nie zechciał wyjść z łazienki. Jeszcze bardziej modliłam się o to, by nie wyszedł z łazienki oplątany jedynie ręcznikiem. A szczytem moich modłów była prośba do Boga, by pokojówki przechodzące korytarzem nie musiały słyszeć wrzasków z tego pomieszczenia, gdy tych dwóch rzuciło się sobie do gardeł… Pokiwałam głową, zaciskając zęby. Brzęczące sprężyny w dużym, wysokim łóżku poinformowały mnie, że Jacob usiadł na łóżku. Westchnął głośno, z nieukrywanym niezadowoleniem.
- To jest inna sprawa, że ciebie nie szanuje. Ja tak to widzę. Ale tu już jest większy problem. Ja sobie nie życzę żebyś przebywała w towarzystwie ćpuna, rozumiesz? To już nie chodzi o niego, czy to on, czy ktokolwiek inny. Nie chcę, żebyś miała problemy, rozumiesz? I nie obchodzi mnie twoje zdanie. Ja sobie z nim muszę poważnie porozmawiać.
Otępiała dalej przez jego gniewne słowa, stałam  tuż przed nim. Zaciskałam szczękę i próbowałam uspokoić rozszalałe serce. Jacob ze wstrętem spojrzał na rozwaloną kołdrę. Zarzucił głową, odrzucając włosy na bok. Czupryna spadała mu niesfornie na czoło. Zszokowana niemożliwie spojrzałam na niego. Nic nie robił sobie z przerażenia, jakie wyciekało spod moich powiek. Zdrętwiała z szoku zastanawiałam się, co usłyszałam.
- Chyba się nie rozumiemy, Jacob. Ty nie umiesz zrozumieć, dlaczego ja tu jestem. I w tym tkwi problem. Harry ma kłopoty. Narkotyki są tylko  dowodem  na to, że sobie z nimi nie radzi. A ja tu jestem po to, żeby mu pomóc. Czy to jest takie trudne do pojęcia? – spytałam cichutko, spoglądając na niego już łagodniej. Obserwowałam w ciszy, jak rośnie w jego spojrzeniu gniew. Złość, jaką odkryłam w rysach twarzy przyjaciela sprawiła, że pożałowałam odwagi. Bałam się nawet jawnie oddychać. Nie lubiłam rozłoszczonego Jake’a. Zaciskające się pięści nie były dowodem na opanowanie.
- On jest tu problemem!  -  Wstał gwałtownie  i rozmachem ręki wskazał  na drzwi od łazienki. Cofnęłam się kolejne dwa kroki. -  Gdyby chciał sobie poradzić, poradziłby sobie! Poprosił kogoś o pomoc! A nie ćpał po kątach jak pieprzona gwiazda rocka! Nie widzisz, że ucieka w gówno? Dla ciebie ćpanie jest wyjściem z problemów? To nie on ma problem, to on jest tym problemem! I nie wmówisz mi, że jest inaczej. Może być idiotą, ale ciebie w to nie wciągnie! – Jego krzyki sprawiały, że musiałam cofnąć się jeszcze odrobinę w tył. Schowałam zlękniony wzrok w podłodze, uginając szyje w dół. Rażące słowa Jake’a godziły w uczucia. Serce zamierało mi w piersi z każdym kolejnym nowym słowem wyciekającym od chłopaka. I nie sprawiało wrażenia, jakby miało zaraz ruszyć. Psuł mi krew. Gorszym faktem było jednak to, że złość w nim rosła coraz mocniej. Tak, jak mój strach.
- Dlaczego mówisz tak, jakbyś oczekiwał, że zamienię się w egoistkę? Przecież nie mogę go zostawić samego! Skoro wdepnął w kłopoty, trzeba go z nich wyciągnąć. Od kłopotów się nie ucieka, Jake. Kłopoty się rozwiązuje! – odparłam szybko, łapiąc poły sweterka i przyciskające je ciasno do ciała. Nękające Jacoba wzburzenie stawało się coraz bardziej widoczne. Czerwieniał ze złości, a kłykcie stawały się coraz bielsze od zaciskania pięści. Nogi wrosły mi w ziemię. A w sercu zakorzeniła się panika. Cicha, spokojna, niezwykle paraliżująca.
- Ćpaniem? Ćpaniem, do cholery?! Nie lubię go, dobrze o tym wiesz, ale skoro to dla ciebie takie ważne, to ja zrobię wszystko żebyście z tego wyszli! A jeśli nie, to zamknę cię w piwnicy i nie wypuszczę, dopóki o nim nie zapomnisz! Cholera jasna, ja zwariuję!
W ciszy wysłuchiwałam wrzasków Jacoba. Jego uniesienie nie sprawiało mi bólu. Ból sprawiało mi przerażenie, które wcale nielekko mnie podrażniało. Dłonie, które zaciskałam mocno na swetrze, stały się wilgotne od potu. Kosmyki włosów wypadające z niechlujnego koczka przestały mi przeszkadzać. Przełknęłam ślinę.
 - Ty słyszysz, co mówisz? Robisz aferę, bo znalazłam narkotyki? I teraz posądzasz Harry'ego o to, że jest już w nałogu? – wyszeptałam, niedowierzając i traktując go zaniepokojonym wzrokiem. Zmuszona dźwiękiem skrzypiących drzwi odwróciłam wzrok. W progu łazienki stanął przestraszony Harry. Biały ręcznik oplatający Go w biodrach sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz zjechać bezwładnie na podłogę. Mokre włosy sączyły kropelki na nagie plecy chłopaka. Przetrzepane chwile temu dłonią, wiły się we wszystkie strony. Przerażony wrzaskami Harry zaciskał palce na drzwiach. Powiększyły mu się oczy, gdy dostrzegł zdenerwowanego  Jacoba. Gdy przeniósł wzrok na mnie, natychmiastowo puścił drzwi. Widząc moje przerażenie, przytrzymawszy swój ręcznik, szybko się do mnie zbliżył. Obserwując nas w skupieniu, słuchał ciszy.
- Co tu się dzieje? – Ochrypły głos zaniepokojonego Harry’ego przywiódł mnie  z powrotem na ziemię. Zamrugałam nerwowo oczami i spojrzałam w Jego stronę. Oczekiwał odpowiedzi, patrząc pytająco i przyciskając ręcznik do ciała. Przeniósł spojrzenie na wzburzonego Jacoba. Harry widział złość wymalowaną na policzkach Evansa. Widział także mój strach. Nie spodobała mu się ta scenka...
- Od czegoś się zaczyna! A stąd prosta droga na dno! Pieprzony Hendrix!  - wrzask Jacoba przerwał ciszę. Zwróciwszy te słowa do Harry’ego wprawił Go w otępienie. Perfidnie sprawił, że brunetowi powiększyły się zielone oczy. Ostrzami ciętej mowy ćwiartował każdy skrawek mojego ciała. Znów się bałam.  - A Ty co? Co dzisiaj walisz, białe czy dajesz w żyłę? – krzyknąwszy do Harry’ego, nie odrywał od Niego oczu przepełnionych szałem. Zmrużyłam oczy od wrzasków i zerwałam się z miejsca. Trzęsące ciało uspokoiłam oddechem. Chwyciłam chłopaka za koszulkę.
- Jacob, skończ! – Błagalny ton nie zawsze działa. Chwyciwszy skrawek Jego bluzy, zaciskałam oczy, przytrzymując go w miejscu. Jak za ścianą słyszałam słowa Harry’ego, pytającego się, o czym mówi Jacob. Chłopak, do którego kurczowo się tuliłam, próbując go uspokoić, zagotował się w środku. Zignorował moje prośby i szarpania rękawów. Zostałam potraktowana ignorancją, gdy nie przejmował się moimi szeptami i spoglądał ponad moje ramię, piorunując zielonookiego.
- Co, nie wiesz? Tak się zaćpałeś, że nie pamiętasz? Szlag mnie trafi zaraz, zejdź mi z oczu bo to się źle skończy...
Rozpłakałam się. I wcale nie specjalnie, po to, by uspokoić Jacoba. Łzy pociekły mi cicho po policzkach, gdy zaciskałam z całych sił bluzę chłopaka. Płynęły szybko po rozgrzanej skórze. Nieprzyjemny dotyk kropel zjechał na brodę. Nieprzytomnie prosiłam szarookiego, by się uspokoił. Nie mając możliwości zapanować na sobą, zaszlochałam.
- Wydaję mi się, że  nie mamy o czym rozmawiać. I to ty powinieneś wyjść z tego pokoju, bo dopiero wtedy źle się to skończy...- Słowa Harry’ego zadziałały na mnie destrukcyjnie.  - Am, nie płacz... 
Zagryzając wargi, wypuszczałam kolejne hektolitry cichych łez, wsiąkających w pachnąca bluzę Jake’a. Serce podchodzące do gardła wprawiało mnie w obrzydzenie. Chłopak przycisnął mnie do siebie mocniej.
- Czy ty nie widzisz, jak ją krzywdzisz...? Co się z tobą dzieje, Harry, że ona musi to wszystko znosić? Gdyby ci na niej zależało, powiedziałbyś chociaż jej o tym. A nie uciekał w prochy. To niczego nie załatwi, a tylko pogorszy sprawę.
- I ty wiesz lepiej, co jest dla mnie dobre tak? Widzisz drzazgę w moim oku, a w swoim nie widzisz belki. Sam ją ranisz, wiesz? Tym, że próbujesz ograniczyć moje i jej kontakty. Ja jej ranić nie mogę, a ty możesz, tak?
- Ale to przez ciebie ona cierpi, nie przeze mnie. Kto przy niej jest częściej? Ja czy ty? To że to jest twoja dziewczyna, o niczym nie świadczy. Wiem o niej więcej, niż ty. Poświęcam jej więcej czasu niż ty. Wiesz, że nigdy cię nie akceptowałem. Ale chcę ci pomóc tylko ze względu na Am. – wyartykułował, spoglądając na mnie z góry, wciąż przyciskając ramionami do siebie. Drżałam niepozornie, zaciskając mokre od łez usta, by tylko powstrzymać drgawki. Zbierałam się na jakiekolwiek słowa. Wszystkie tak idealnie ugrzęzły mi w gardle. Nawet najmniejszy, szemrany wyraz nie chciał przejść przez moje usta. Błagalnym szarpaniem bluzy prosiłam, żeby Jacob wreszcie się uspokoił. Władcze szaleństwo wciąż się w nim kołysało, z taką różnicą, że teraz zaczynał odrobinę ciszej wrzeszczeć…
- Przestańcie wreszcie! – I to był właśnie mój wrzask. Przeraźliwie domagający się uwagi. Tym razem tak samo zostałam zignorowana. Przez Jake’a wpatrującego się morderczo w chłopaka o bujnych lokach. I przez ów chłopaka z lokami, który zdeterminowany i wyprowadzony z równowagi, sinymi palcami przytrzymywał ręcznik na biodrach.
- Ja nie potrzebuję pomocy.





czwartek, 6 września 2012

Osiemnasty


       Zawsze tak jest. Zaczyna się coś nowego, a ja zupełnie nieoczekiwanie tracę oddech. A co za tym idzie? Posiadam niedotleniony mózg, chwieję się na sztywnych nogach i   gubię samą siebie. Zgubiłam się do tego stopnia, że byłam bliska zawieszenia tej strony. Zainterweniowały niektóre z Was, które mają ze mną dobry kontakt i na bieżąco wiedzą, co skacze mi po głowie. Chyba potrzebowałam się po prostu dotlenić. I przypomnieć sobie, że zyskałam coś cennego - czytelników, którzy rozumieją moją chorą, dziwną wyobraźnię oraz najwspanialszych bohaterów, jakich mogłam wykreować. Zarówno do czytelników jak i bohaterów przywykłam przeogromnie i absolutnie nie wiem, jak mogłam choć na sekundę pomyśleć, że powinnam to przerwać. Chyba przestraszyłam się natłokiem myśli i obowiązków. Myślę jednak, że nie mogłabym tego zrobić. Ani Wam, ani sobie. A ten rozdział dedykuję Julii, która skradła mi serce swoją porcją wyjątkowości. Poznałam ciekawe  spojrzenie na świat - które nie do końca rozumiem, ale właśnie to jest bardzo specyficzne i fajne. Za to, że w toku jest praca nad opowiadaniem dla mnie - co swoją drogą kompletnie mnie zdziwiło, ale przemiło! I nawet za tę dedykację na dwieście stron, której wciąż nie może napisać... 

      Jesteście okropni, wiecie? Tak strasznie czekałam na wpisy do pamiętnika, o które poprosiłam w poprzednim rozdziale, a większość Was perfidnie o tym zapomniała. Albo nawet o tym nie przeczytaliście? Tylko nieliczni nadesłali mi wpis, albo zadeklarowali, że mi takowy napiszą. Liczę na Was.

     A te moje smęty zakończę tym, że bardzo Was przeproszę za to, że nie odpisałam pod poprzednim rozdziałem na wszystkie komentarze. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Po prostu dopadł mnie leń... Mimo wszystko, każda wiadomość została przeczytana i nagrodzona moim radosnym uśmiechem. Jesteście niezastąpieni we wprowadzaniu w zakłopotanie komplementami. Oddelegowuję do rozdziału, który moim zdaniem, jest tragicznie nudny. ( Powinni mnie, kurczę, ochrzcić mianem pisarza najgłupszych dygresji na całej kuli ziemskiej, no bez kitu...) 


Dobijał się do drzwi dobrą minutę, zanim otworzyłam  szeroko oczy. Słyszałam, jak energicznie szarpie za klamkę, wprawiając drzwi w hałaśliwe drganie, wołając jednocześnie  moje imię z przerażeniem w głosie. Niewzruszona leżałam dalej, uśpiona i całkowicie zobojętniała. Zwyczajnie spałam. Zwyczajnie unosiłam się, lekko nieżywa.  Z kolejnym walnięciem Jego pięści o zimne drzwi, poruszyłam się gwałtownie, szeroko otwierając oczy. Jasne światło z lampy wiszącej wysoko na suficie  ugodziło mnie w źrenice. Zmrużyłam  silnie oczy, wykrzywiając usta w przykrym grymasie.  Hausty powietrza łapałam machinalnie, zaciskając  boleśnie palce na krawędzi białej, lodowatej wanny. Woda, w której leżałam, poruszała się niespokojnie, wzburzona przez moje nagłe zerwanie się. Wzburzonymi falami uderzała o wannę, pluskając co chwilę małymi kropelkami w moją przerażoną, zdezorientowaną twarz.  Wystygła całkowicie.  Otaczała moje drżące ciało potęgując stygnięcie organizmu. Pływałam bezwładnie w lodowatej wodzie, przykryta jeszcze ostatnimi puchatymi drobinkami piany.  Mokre kosmyki  czarnych włosów lepiły się w dzikich wzorach do szyi, piersi i pleców. Piana przykrywająca klatkę piersiową co chwilę zjeżała  niżej, odsłaniając skrawki bladego, wyziębłego ciała. Zadrżałam mocno, zaciskając ręce w pięści i przymykając oczy. Sine wargi, które zazwyczaj z całych sił zaciskam, teraz przycisnęłam mocno, powstrzymując szczękające zęby.   Harry uderzył z impetem w drzwi  - kolejny raz. Już miałam otwierać posiniałe usta i uspokajać Go głosem, gdy drzwi stanęły otworem.  Byłam w zbyt wielkim osłupieniu, wybudzona ze snu hałasem, by od razu się odezwać...Wzdrygnęłam się i zadarłam głowę w stronę przerażonego chłopaka. Zielone, ogromne oczy Harry'ego... Stał w progu, cały blady na twarzy. Szeroko otwarte  oczy i powiększone, tajemniczo czarne źrenice przeszywały mnie boleśnie. Stał w rozkroku, gotowy do doskoczenia w moim kierunku jak najszybciej.  Koszula, która opinała mu klatkę piersiową drgała przez Jego przyśpieszony oddech. Był zdenerwowany, zlękniony i spanikowany. Zamknął malinowe, pełne usta, widząc, że żyję, oddycham, zaczynam się coraz mocniej czerwienić.  Nie przerywając naszego spojrzenia, wypuścił ze spierzchniętych ust powietrze ze świstem, który dotarł do moich uszu nieprzyjemnym dźwiękiem. Spuścił ramiona, kiwając głową, a loki jak zwykle opadły mu na czoło. 
- Dziewczyno, co ty wyprawiasz…
Zamknęłam oczy, wciąż sapiąc zdenerwowana i przerażona. Gwałtowna pobudka. Przyśpieszone tętno. Mrożąca woda opływająca rozbujanymi falami ciało. Otworzyłam szeroko usta, oddychając pewniej. Zjechałam po ściance wanny,  zanurzając się głębiej w wodę. Podrażniła moje ramiona, wprawiając je w drżenie. Przymykałam oczy, powstrzymując szczękanie żuchwy. Uświadamianie  w beznadziejności tej sytuacji całkowicie mnie zgromiło. Chłodna dłoń zjechała do wody, wprawiając taflę w kołysanie. Wyciągnęłam mokre ręce spod piany, przejeżdżając nimi po zmęczonej twarzy. Opuszkami palców czułam wychłodzoną skórę policzków.  Otworzyłam oczy, natychmiast je mrużąc przez rażącą lampę. Otwierając spuchnięte, szczypiące oczy, zerknęłam w Jego stronę. Stał tam, gdzie wcześniej zastygł w bezruchu, pogrążony w przerażeniu. Dochodziło chyba do Niego, że nic mi nie jest. Że zrobiłam mały wybryk, zasypiając nieszkodliwie w wannie. Że oddycham, w moich żyłach płynie lekko wyziębiona krew, szare oczy zerkają w Jego stronę. Byłam tu - co prawda lekko chłodna, ale żywa w pełni.  Napędzony strachem, tkwił w tym samym miejscu, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w kafle na ścianie, tuż za moimi nagimi ramionami. Zasyczałam z zimna. Pokiwał głową, wprawiając loczki w ruch. Podszedłszy do wieszaka, zdjął z niego puchaty, biały ręcznik. Jedną ręką poprawiając spadające dżinsy, zbliżył się do mnie. Zadarłam głowę, przymykając powieki i obserwując Go bacznie. Schylił się nade mną jak nad małą dziewczynką, rozkładając ręcznik przed moimi oczyma. Już miałam protestować i zapierać się rękami i nogami, nie chcąc wychodzić spod piany. Wyciągnął palce w moją stronę i odgarnął mokre kosmyki z czoła. Wzdłuż kręgosłupa kolejny raz przemknęła błyskawica zimna.  Nie znosząc sprzeciwu, złapał mnie lekko za nadgarstek. Nim się zorientowałam, stałam ociekająca wodą, opatulana przez jego ramiona i miękki ręcznik. Zacisnąwszy na moim nagim ciele ręcznikowe objęcia, przygarnął moje czoło pod swoją szyję. Nie zdążyłam zauważyć, a przefrunęłam nad krawędzią wanny, mocząc kropelkami wody dywanik. Poderwana od ziemi, już na niej nie stanęłam. Zostałam schowana w szerokich ramionach Harry’ego. Okrył mnie szczelniej dużym ręcznikiem i niewzruszony, przygniatając brodą moje czoło, wyszedł z łazienki. Szczęka trzęsła się z zimna.
- Od dziś nastawiam ci budziki, gdy idziesz brać kąpiel. Prawie umarłem ze strachu.
Wychrypiawszy to przy moim uchu, sprawił całkowicie nieświadomie, że kolejny raz zadygotałam. I sama nie wiem, czy przez ten ton głosu, czy przez zimno, czy przez te perfumy, którymi pachniała Jego szyja, do której sam mnie przytulił. Zatchnęłam się, przytrzymując palcami Jego czarnej koszulki. Kołysał mną, powoli przechodząc przez przedpokój. Nie wiem, gdzie mnie taszczył. Serce powoli przestawało mi bić. Zabita aromatem perfum upajających mnie tak mocno. Echem rozchodził się odgłos mojego tętna. Czułości mi nie brakowało, gdy usiadł na łóżku, zgniatając sprężyny, które wyjątkowo teraz przypomniały o sobie, brzdękając. Nie wypuścił mnie z ramion. Usiadł głębiej na materacu, zasłaniając  moje gołe nogi ręcznikiem. Przymknąwszy oczy czułam, jak wplata palce w moje mokrawe włosy. Rozplątał niechlujnego koczka, uwalniając ciemne kosmyki z gumki. Moje wilgotne włosy rozsypały się  na Jego dżinsach. Wplątane palce Harry’ego przeczesywały pukle z niewyobrażalną delikatnością. Nie mógł nie poczuć, gdy zadrżałam z przyjemności, podkurczając jedną nogę pod brzuch. Żałuję, że mój oddech był przyśpieszony. Zagłuszał śmiech miłości. Marzenie pachnące nami – milkło. Z każdą sekundą czułam coraz więcej dreszczy przenikających moje zimnawe ciało, gdy dotykiem szorstkich palców ogrzewał skórę przedramienia. Głuchłam od wrzasków rozkoszy. Nachylał się nade mną, otaczając twarz troskliwymi oczami, w których widniały te kochane iskry. A we mnie tliła się nadzieja. Trochę wilgotna od uczuć. Wilgotna nadzieja? Przecież nie płakałam. Tylko drżałam na Jego kolanach, zastanawiając się w świadomości, co ja mam robić. Jak mam pomóc tej chodzącej, oddychającej, czującej miłości w ciele człowieka? Jeszcze kilka godzin temu pozwoliłam się rozedrzeć na małe kawałki przez strach. Trzymałam między palcami narkotyk, który jeszcze niedawno krążył w żyłach Harry’ego. Strach, który wzburzał mi krew był znienawidzony. Bałam się tak intensywnie, że mroziłam siebie samą chłodem. Panikowałam  po cichu, zastygła w bezruchu i skąpana w nicości myśli. Odrzucałam swoje obawy, krzycząc i przeklinając w podświadomości los. A teraz bałam się tak samo – przeraźliwie. Spoglądałam mu pusto w oczy. Oddychałam tylko ćwiercią piersi. Znowu tak mocno się bałam.  A co, jeśli nie dam rady Go uratować? Jeżeli znów ucieknie o pomoc w kierunku narkotyków, a nie mnie? Co ja wtedy zrobię? Jak będę oddychać? Płomyk nadziei sączący migoczącą miłość wciąż tlił się w moich szarych oczach. Łaknęłam wzrokiem każdy milimetr Jego twarzy. Zapamiętywałam zielone, duże oczy otoczone czarnymi rzęsami. Błyszczały się w świetle lampy stojącej gdzieś za nami. Tak niesamowicie emanowały troską. Czułam drażniące przenikanie Jego źrenic przez moje. Łaskotał delikatną skórę głowy, przeczesując palcami włosy. Bawił się długim kosmykiem okręcając go wkoło swojego palca. Każdy skrawek skóry subtelnie obdarzał dotykiem. Wiedział, że umierałam, bo bez cienia krępacji obserwował, jak przymykam oczy, zaciskając paznokcie na białym ręczniku. Wargi mu zadrgały, jakby chciał coś powiedzieć. A może się uśmiechnąć? Już sama nie wiem, co chciał zrobić. Wtuliłam twarz w miękką koszulkę na Jego brzuchu i słuchałam szmerów maltretowanych przez Jego palce włosów. W końcu nachylił się nade mną, nurkując nosem w zagłębieniu szyi. Zdychałam. I prosiłam po cichutku – Boże, zrób coś z nim koniecznie. Wypuścił ciepłe powietrze z nosa, tuż przy mojej skórze. Otarłam się policzkiem o Jego głowę i pozwoliłam na westchnienie. Wszystko w tle i obok. Nawet odgłos przejeżdżających samochodów na ulicy, który wpełzał do nas przez otwarte okno. Umierałam z miłości w ciszy i spokoju. Tak idealnie. Potraktowana słodkich zapachem Jego perfum i dotykiem policzków. Jeżdżąc wskazującym palcem po mojej nagiej łopatce świadomie wprawiał mnie w drżenie. Zaciskając z całych sił uda, starałam się przestać trząść. Czując, jak przylega policzkiem do mojej szyi, mocniej zacisnęłam palce na białym materiale. Jego ciche westchnienie zaatakowało mnie ciepłym wiaterkiem prześlizgującym się po szyi. Tulił mnie do siebie, jednocześnie sam przytulając się do mnie, jak małe dziecko, pragnące zainteresowania. Łaknące czułości, spojrzenia, dotyku, obecności.  Potrzebował troski i miłości.  Chciał otrzymać to  ode mnie. A ja znów umierałam. Moje palce splątały się ze strachem. Włos zjeżony na skórze był przez objęcia niepokoju. Czy ja dam radę mu pomóc? Czy On da radę? Czy nadal będę mogła oddychać swoim marzeniem, nieskażonym toksycznością? Nieskażonym gorzkim, bolesnym narkotykiem? Będę mogła dawać Mu miłość, troskę? Będę obecna przy Nim? Nie pozwolę nas zniszczyć. Tak? Nie dam się. Narkotyki...Narkotyki nas nie zniszczą. Zniszczą?